piątek, grudnia 28, 2007

Roczek

Tak to już rok minął od kiedy zacząłem pisać tego bloga na blogerze. To również już rok od kiedy odkryłem serwis Mybloglog i stałem się jego aktywnym użytkownikiem. Na mym blogu napisałem w ciągu tego roku nieco ponad 100 postów! No proszę jak to ładnie się składa i tutaj taka okrągła liczba!

Pozwólcie mi więc krótko podsumować ten rok.

To był rok ciekawy i trudny jednocześnie. Rok wielu nowych ciekawych kontaktów i znajomości. Nie brakowało jednak chwil, gdy poczułem ciężar szukania tematu na nowy blog i walczyłem z własnym lenistwem, aby siąść przed kompem i napisać nowego posta. Bo to wcale nie jest łatwo w miarę regularnie pisać posty.

Co mi się w ogóle nie udało to blog tematyczny. Miałem taki zamiar, ale zamiast tematycznie pisze nadal o wszystkim i niczym. Co też uczciwie w tytule mego blogu oznajmiłem.

Blogowanie to pasjonujące zajęcie. Od roku na codzienność patrzę z perspektywy blogowej notki. Wszystko co się w moim życiu i wokół mnie dzieje, książki i gazety które czytam pełne są przecież tematów na posta. W głowie ciągle natłok nowych tematów, które obracam w różne strony i część z nich potem realizuje. Nie wszystkie dojrzewają jednak do publikacji.

Blogowanie to nie tylko pisanie postów. To także rozsądnie szybkie reagowanie na komentarze, co przyznaję nie zawsze mi się udaje. Nie podzielam przy tym zdania niektórych blogerów, którzy z zasady nie odpowiadają na komentarze. Dla mnie to wspaniała szansa na dialog z czytelnikami, dialog często rozszerzający i pogłębiający temat posta. Zresztą czy te komentarze i odpowiedzi na nie, ta dyskusja na marginesie danego posta to nie jest właśnie to, co w blogowaniu (i innych socjalnych sieciach) jest najważniejsze? Czyli bezpośredni kontakt wszystkich użytkowników i brak podziału na tych co piszą i tych co czytają.

Blogowanie to także blogosfera. Czyli zaglądanie do innych blogerów, komentowanie ich postów i dyskutowanie na tematy wszelakie. Zajęcie to bardzo interesujące, aczkolwiek absorbujące czasowo niezmiernie. Strasznie mnie to wciągnęło i przyznam się tutaj, że czasami trochę zaniedbałem moją pracę na korzyść blogosfery. Mówiłem wtedy sam do siebie słowami starego polskiego dowcipu - "Jak Ci blogowanie w pracy szkodzi, porzuć pracę, o co chodzi!".

Każdy bloger pisze kierowany jakąś wewnętrzną potrzebą. Największym jednak uznaniem dla blogera jest fakt, że ktoś czyta i niekiedy nawet komentuje jego posty. To jest strasznie fajnie, jeżeli się ma czytelników, a jeszcze fajniejsze jest, jeżeli są to stali czytelnicy!

Niniejszym chciałbym Wam, moim czytelnikom, serdecznie podziękować za pozytywne zainteresowanie!

Dzięki wszystkim tym którzy tu na tego bloga zaglądają od czasu do czasu.

Serdeczne Dzięki wszystkim tym którzy czytają mojego bloga regularnie.

Serdeczne dzięki tym, którzy byli łaskawi komentować moje posty. To dzięki Wam ten blog staje się ciekawszy i bardziej żywy.

czwartek, grudnia 27, 2007

A w góry zawitała już prawdziwa zima

Aby na chwilkę małą odetchnąć od jedzenia przysmaków świątecznych wybraliśmy się wczoraj w pobliskie góry. Już godzinę drogi od Wiednia znajduje się fajny kurort górski - Semmering. Miejscowość leży na wysokości 1000 m.n.p.m, a okoliczne górki dochodzą do 1500 m. Kilka tras zjazdowych i do biegania na nartach czeka na chętnych. A i szlaków dla spacerowiczów tu nie brak.

śnieżna czapa

W górach już pełno śniegu - około 90 cm. Zimno tu też, ale za to słonecznie. Te góry obsypane śniegiem w pełnym słońcu to naprawdę wspaniały widok! Kilka takich widoczków znajdziecie na Flikr.

środa, grudnia 26, 2007

Wakacyjne wspomnienia

Te krótkie, zimne, no i z reguły ponure dni zimowe to dobra okazja do zerknięcia do letnich fotek z ciepłego urlopu. To nieco rozgrzewa i niewątpliwie poprawia nastrój. Od następnego letniego urlopu przecież dzieli nas już tylko kilka miesięcy!

Droga do Pregasiny

I ja nareszcie znalazłem chwilkę czasu aby trochę posortować zdjęcia z naszego wrześniowego, króciutkiego, ale jakże wspaniałego urlopu na jeziorem Garda. Pogoda była wrześniowa, więc ciepło, ale już nie upał. Wyśmienita do długich wędrówek. Na przykład z Riva del Garda do Pregasina wąziutką, górską dróżką tuż nad samym jeziorem. Albo nad samym jeziorem od Navene do Malcesine i dalej na południe.

Plaża w Navene

Gdzie by nie pójść wszędzie wspaniałe widoki. Trochę więcej ich możecie znaleźć na Flickr.

sobota, grudnia 22, 2007

Wesołych świąt!

Wszystkim miłym czytelnikom

życzę wesołych i pogodnych świąt

w gronie rodziny i ludzi Wam bliskich!

U nas we Wiedniu zimno ale bezśnieżnie.

Białych świąt raczej nie będzie.


środa, grudnia 19, 2007

Kobieca siła!

Oto przykład zmian, które już zaszły i jeszcze szybciej zachodzić będą, a które stają się możliwe dzięki nowym technologiom. Całkiem młodziutka firma, 23andme, oferuje bardzo nietypowy webowy serwis. Otóż każdy za jedyne tysiąc dolców może dostać tam obszerne informacje o swym genomie. Ma to pomóc w rozpoznaniu możliwych chorób o podłożu genetycznym, a przede wszystkim w zatrzymaniu ich dalszego rozwoju.

23andme to szalenie ciekawa mieszanka dwóch nowoczesnych i bardzo zaawansowanych technologii: genetyki i informatyki (w tym przypadku aplikacja typu web 2.0).


Czy to nie jest absolutnie fenomenalne, że już dziś, zaledwie kilka lat po zdekodowaniu ludzkiego genomu, technika genetyczna jest tak doskonała, że praktycznie każdy - no każdy kto ma luźne tysiąc dolców ;O) - może przyjrzeć się dokładnie swym genom? Technika genetyczna wkracza więc bez uprzedzenia w nasze życie codzienne. Czy my jesteśmy już gotowi na jej przyjęcie?

Użytkownik 23andme otrzymuje bardzo współczesny i prosty serwis do dyspozycji. Serwis niewiele różniący się od innych serwisów socjalnych. Serwis, który w bardzo prosty sposób daje mu do dyspozycji okrutnie skomplikowaną technologię genetyczną. Serwis ten łączy w wyrafinowany sposób prostotę dzisiejszych socjalnych sieci z realnymi procesami, jak na przykład wysłanie próbki własnej śliny. 23andme ukrywa niejako przed użytkownikiem tę całą skomplikowaną maszynerię w tle oferując mu dokładnie te informacje, które go interesują w sposób bardzo przejrzysty i zrozumiały.

Ale to jeszcze nie wszystko. Założycielami tej firmy są trzy kobiety! Trzy zdecydowane, świetnie wykształcone, energiczne i przedsiębiorcze kobiety! Spójrzcie tylko na ich zdjęcia. Jakaż nieodparta siła kryje się pod tymi puklami włosów!

Ciekawy artykuł o paniach Linda Avey i Anne Wojcicki zamieścił Wired. A filmik z wywiadu z tymi paniami, w którym Linda Avey oprócz użycia swych atutów naukowo-przedsiębiorczych sięga również do prastarej broni kobiecej prezentując nam swoje długie nogi możecie zobaczyć poniżej albo tutaj.
Naprawdę warto chwilkę popatrzyć, niekoniecznie trzeba słuchać.



A marginesie donoszę posłusznie, że ta młoda osoba po prawej to Anne Wojcicki (chyba nasza z pochodzenia?). Anne Wojcicki jest żoną Sergey Brina, jednego z założycieli Google. Czy to tylko czysty przypadek?
Naprawdę nie chcę o tym myśleć co to będzie, jak Google zacznie mieszać w genetyce i założy na ten przykład bazę danych ludzkich genomów wraz z dobrą wyszukiwarką. ;-) To połączenie genetyki i informatyki w wydaniu Google będzie miało z pewnością potworną siłę rażenia.

poniedziałek, grudnia 17, 2007

Craig Venter o Bogu i sztucznym życiu

"Uczciwy naukowiec nie może wierzyć w Boga" - Takiego zdania jest Craig Venter w wywiadzie zamieszczonym w wiedeńskim tygodniku Profil. Venter jest przekonany o tym, że nie można pogodzić bezwzględnego racjonalizmu nauki z irracjonalną, nieco magiczną wiarą w Boga.

Craig Venter to genialny, ale również bardzo kontrowersyjny biochemik, który jako pierwszy odszyfrował ludzki genom. Venter polaryzuje od czasu do czasu świat nauki swymi przez wielu uważanymi za kontrowersyjne wypowiedziami. Takich ludzi lubią jednak media i cytują ich bardzo chętnie.

O Venterze znowu słyszy się (
Guardian, Spiegel, Focus, Polskie Radio, Ekologika). Tym razem ogłosił, że tylko jeden mały krok dzieli ludzkość od momentu stworzenia sztucznego życia. Venter wraz ze swym zespołem stworzył sztuczny chromosom., który chce transplantować do żyjącej bakterii. Venter oczekuje, że ten sztuczny chromosom krótko potem przejmie kontrolę nad tą bakterią.

Craig Venter ma wielkie cele. Chce rozwiązać energetyczny problem ludzkości i znaleźć praktyczny sposób na efekt cieplarniany. Jego sztuczne bakterie mogą przecież produkować substancje nadające się do wytwarzania energii. Inna idea dla sztucznego życia, to "konsumpcja" CO2 z atmosfery i produkcja wodoru.
Craig Venter to wizjoner potrafiący realizować swoje wizje. Venter chce rzeczy wielkie, ale ma również talent, aby je osiągnąć. Jestem pewny, że mu się to uda.

A jakim człowiekiem on jest możecie zobaczyć w tym oto odczycie:


sobota, grudnia 15, 2007

Przyspieszona ewolucja

Wbrew powszechnej opinii, że zmiany ewolucyjne następują bardzo powoli w milionach, albo co najmniej setkach lat, John Hawks twierdzi, że spory rozwój homo sapiens nastąpił w ciągu ostatnich 10 tysięcy lat.

John Hawks to antropolog, który wraz z grupą naukowców badał zmiany ludzkiego genotypu w ostatnich kilku tysiącach lat. Otóż uczeni ci stwierdzili, że zmiany ludzkiego genotypu od epoki kamiennej były coraz szybsze. Twierdzą wręcz, że ewolucja przyśpieszyła o faktor 100!

Jedną z przyczyn tego przyśpieszenia są zmiany w sposobie życia ludzi. a przede wszystkim pojawienie się rolnictwa, hodowli zwierząt i związane z tym zmiany w odżywianiu.

Innym istotną przyczyną szybkich zmian jest wzrastająca gęstość zaludnienia. Wedle Hawksa to kultura pojawiająca w się w takich społeczeństwach decyduje coraz bardziej o szybkości ewolucji.

Więcej o tym przyśpieszeniu na blogu Hawksa, lub w artykule z Sueddeutsche Zeitung albo króciutka wzmianka polska.

czwartek, grudnia 13, 2007

Niby ten sam kościół, a jednak...

Na blogosferze (na przykład tutaj) sporo różnych dyskusji o kościele, jego wymaganiach wobec wiernych i różnych takich zachowaniach księży. Czytuje je od czasu do czasu i nie sposób nie zauważyć sporego kontrastu, między tym polskim kościołem a austriackim. Oto dwie małe historyjki o tym, że można inaczej:

Chrzest
Znajoma, która już przed laty rozwiodła się i żyje teraz z nowym partnerem chciała ochrzcić swoją malutką córeczkę. Swe pierwsze kroki skierowała do polskiego kościoła na Rennwegu. Ksiądz zwymyślał ją, powiedział, że o chrzcie nie ma mowy i kazał jej wrócić do poprzedniego męża (!), z którym miała ona ślub kościelny. Porada całkowicie bezsensowna i absolutnie nieżyciowa , wykazująca całkowity brak zainteresowania jej faktyczną sytuacją. Ta katolicka dziewczyna opuszczając ten kościół nie mogła dojść do siebie z oburzenia.

Kilka dni później udała się do pobliskiej parafii austriackiej. Ksiądz przyjął bardzo grzecznie i ze zrozumieniem. Chrzest oczywiście zrobi bardzo chętnie, nie ma problemu. "A czy rodzicami chrzestnymi mogą być osoby, które wystąpiły z kościoła?" - zapytała Polka. I z tym ksiądz tutejszy nie miał problemu!

Mowa pogrzebowa
Niedawno, nagle zmarł kolega z pracy. Młody chłop, poniżej czterdziestki, pełen życia, planów na przyszłość, pogodny, wesoły i towarzyski. Naprawdę szkoda go. Na pogrzeb w pod wiedeńskim miasteczku przyszło mnóstwo ludzi, bo człowiek był bardzo łubiany. Ksiądz wygłosił mowę, z której dowiedziałem się, że ten mój kolega wypisał się z kościoła już przed wielu laty. Ksiądz przyszedł na prośbę rodziny. Był świetnie przygotowany, znał wiele faktów z życia tego biedaka. Mówił o nim bardzo ładnie i wcale nie potępiał za wystąpienie z kościoła. Opowiadał o jego zainteresowaniach, jego fascynacji przyrodą i bardzo pozytywnym stosunku do życia i ludzi. Na tej podstawie ksiądz stwierdził, że chociaż ten mój kolega nie chodził do kościoła, to był prawym i bogobojnym (!) człowiekiem. Teoria nieco łopatologiczna, ale mowa pogrzebowa była naprawdę wspaniała. Pełna tolerancji i zrozumienia dla innych poglądów. Byłem szczerze wzruszony.

Ten austriacki ksiądz pokazał wysoką klasę i kulturę prowadzenia dialogu. Jakaż olbrzymia różnica do tej żenującej mowy na pogrzebie mojej mamy, a szczególnie ojca. Ksiądz, niesympatyczny i jakby obrażony (nie wiem czy na mnie, czy na ojca), mówił o zmarłych wyłącznie jako grzesznikach którzy błądzili w życiu, i tak dalej w tym stylu. Nic, absolutnie nic pozytywnego nie było w jego mowie, a jego wypowiedzi o moim ojcu były wręcz obraźliwe. Wtedy zagryzłem zęby i milczałem pełen oburzenia za ten brak szacunku. Sądziłem, że księża inaczej po prostu nie potrafią. Jak jednak widać można inaczej.

wtorek, grudnia 11, 2007

Piefke - czyli czemu Austriacy nie lubią Niemców

Piefke, tak nieco pogardliwie nazywają Austriacy Niemców - przede wszystkim tych z północy. Samo słowo "Piefke" - podobno pochodzi od naszego polskiego "piwko" - wcale nie jest obraźliwe. To nazwisko pruskiego kapelmistrza, który po wygranej "niemieckiej wojnie" w 1866 dyrygował marszem zwycięstwa Prusów nad Austriakami na polach Marchfeld (tu właśnie mieszkam) w pobliżu Wiednia. Ponoć Austriacy szeptali wtedy po kątach "Piefke nadchodzą!" na widok 50.000 maszerujących Prusaków. I tak oto Kapelmistrz Piefke stał się synonimem tępego i posłusznego ponad granice rozsądku, ale niestety zwycięskiego prusaka.

Z biegiem czasu określenie to zaczęto używać dla bardzo pogardzanych we Wiedniu, a i w praktycznie całej Austrii, niemieckich zachowań. Niemcy, wedle Austriaków są aroganccy, wywyższają się bezpodstawnie i traktują innych (tu przede wszystkim Austriaków) jako coś gorszego. Zdaje się, że właśnie w tamtym okresie, kiedy Prusy zaczynały dominować nad niemiecko-języcznymi krajami, w tym również cesarstwem austriackim - był to dla tej monarchii i jej wiernych poddanych straszny cios i upokorzenie. Bardzo typowa reakcja w takiej sytuacji - jeżeli wroga nie mogę pokonać, to przynajmniej trzeba go ośmieszyć. To poprawia nastrój i dowartościowuje. I tu nic nie zmieniło się do dnia dzisiejszego.

Stosunek Austriaków do Niemców to taka mieszanina podziwu i nienawiści. Austriacy podziwiają bez wątpienia Niemców za wiele ich osiągnięć. Próbują ich naśladować, starają się za wszelką cenę ich przewyższyć. Niemcy jednak lekceważą Austriaków i nie biorą ich poważnie. I za to przede wszystkim są nienawidzeni, no i stad to pogardliwe określenie "Piefke".

Najlepszy tego przykład to aktualna dyskusja na temat Euro 2008. Najwyższym celem Austriaków jest wygrać z Niemcami. Raz im się to udało - przed 30 laty w Cordobie. Do dzisiaj wszyscy o tym pamiętają i czekają na nową "Cordobę". Niemiecka prasa natomiast pełna jest bardzo szyderczych komentarzy. Piszą oni, że Austria wcale nie powinna grać w mistrzostwach bo jest za słaba, że austriackie stadiony są za małe, i tak dalej. To działa tutaj jak płachta na byka. Cóż więc dziwnego, że za plecami niemieckich turystów - bo w twarz raczej nie można, za dużo pieniędzy zostawiają oni tutaj - ciągle słyszy się to pogardliwe "hm Piefke".

(Post na zamówienie Radka)

piątek, grudnia 07, 2007

Trudny wybór właściwej (webowej) zabawki

Przed kilkoma dniami odkryłem po raz kolejny Netvibes. Rzuciłem wszystko inne i przez kilka godzin przeszukiwałem, ustawiałem i konfigurowałem widgety, no i przeglądałem te kilka tysięcy gotowych "universe". Cały czas przy tym główkowałem co by tu jeszcze z tym cudeńkiem można było zrobić.



Netvibes w zasadzie funkcjonuje tak całkiem jak My Yahoo, którego używałem jakiś czas przed laty wielu już. Niby całkiem taki sam, a jednak inny. Jakby lepszy. Dlaczego?


Netvibes ma dużo więcej interaktywnych elementów. Drag&Drop funkcjonuje tam wspaniale. A do tego organizacja serwisu lepsza niż w My Yahoo - łatwiej zrozumieć o co chodzi i znaleźć co trzeba.


Jak już nacieszyłem się tą nową zabawką i wypróbowałem wszystkie możliwe funkcje, pokręciłem czym się tylko dało i nawet namówiłem M aby napisał małego widgeta (tłumaczenie angielski <-> niemiecki) przyszła na mnie chwila refleksji. "A po co mi to?" - zadałem sobie takie oto trudne bardzo pytanie.


Bo niby Netvibes może dużo. Z drugiej strony wiele z tego nie jest mi potrzebne, a zarządzanie rss-wymi feedami w koncepcie Netvibes działa tak naprawdę dobrze tylko przy ich niedużej ilości. Jeżeli masz dużo feedów to netvibes jest dosyć wolny i niezbyt przejrzysty. Zresztą z tego samego powodu przestałem używać My Yahoo.



Chyba więc po tej króciutkiej fascynacji bajerami Netvibes wrócę do Readera Google. Reader Google bazuje na może niezbyt atrakcyjnym graficznie, ale od dziesiątek lat sprawdzonym koncepcie "hierarchiczny system plików" (File Manager). Przy dużej ilości feedów ich ulokowanie w hierarchicznej strukturze plików z możliwością otwierania i zamykania katalogów daje nieosiągalną innymi metodami przejrzystość. Na pewno większą niż rozlokowane po całej stronie feedy w netvibes.


Tak więc adieu Netvibes! Było mi bardzo miło ciebie spotkać, dzięki za fajną wspólną zabawę, ale czas już wracać (pokornie) do readera google. Przecież muszę wreszcie przeczytać najnowsze posty i komentarze.


Efektywne wykorzystanie czasu

Niekiedy są takie chwile w życiu, kiedy w bardzo krótkim okresie czasu udaje mi się bardzo dużo zrobić i osiągnąć. Tak też było dzisiaj rano kiedy jadąc pociągiem do klienta w Linzu zapoznałem się z bardzo obszernym (wiele set stron dokumentacji) niemieckim standardem bezpieczeństwa (informacja dla zainteresowanych szczegółami ;o) - BSI Grundschutzhandbuch) i ich metodą certyfikowania systemów IT, zebrałem do kupy slajdy na temat naszych osiągnięć w tym zakresie i przygotowałem schematyczny koncept projektu dla tegoż klienta, nie rozmawiając z nim na temat temat przedtem. I to wszystko w ciągu tych dwóch godzin jazdy!


W trakcie dyskusji z klientem błyszczałem wręcz wiedzą na temat tego niemieckiego standardu sypiąc jak z rękawa fachowymi zwrotami tegoż standardu. Również mój bardzo schematyczny koncept był strzałem w dziesiątkę. Dzięki niemu nasza dalsza dyskusja przebiegła bardzo sprawnie i konkretnie.


Ile potrzebowałbym na to normalnie czasu? Zapewne kilka dni, bo zwlekałbym z tym tematem nieco, przymierzał się kilka razy do niego i zbytnio zagłębiał w detale.


Dlaczego więc niekiedy osiągam aż taką wydajność, gdy "normalnie" wszystko trwa o dużo dłużej? Co trzeba zrobić aby być na co dzień tak wydajnym? Aby po całym dniu pracy (albo raczej po całym dniu spędzonym w pracy) mieć poczucie spełnienia, a nie tylko poczucie straconego czasu?


Jeden aspekt ten wydajności jest bardzo łatwo zauważalny. Miałem bardzo ograniczoną ilość czasu na przygotowanie. Dwie godziny i ani minuty więcej. Jak widać więc aby być wydajnym należy ograniczyć czas - nawet sztucznie, jeżeli nie jest on już ograniczony naturalnie przez od nas niezależne terminy. Skąpa ilość czasu zmusza nas do wydajnej i ukierunkowanej na pożądany wynik pracy.


Sądzę jednak, że te fazy gdy nie pracujemy konkretnie nad tematem nie są całkiem stracone. Temat egzystuje gdzieś tam w ciemnym kącie naszej głowy. Może nawet trochę nie całkiem świadomie obracamy go w głowie, przymierzamy się niejako do niego. To tylko pozornie nic nie dzieje się. Temat pomalutku dojrzewa w naszej głowie, a na koniec osiągamy tą kulminację wydajności, bierzemy się do roboty, trzask, prask i załatwione. ;o)


Jeżeli jednak to nie jest tak, to znaczy, że jestem kompletnym leniem, który tylko do czasu do czasu, ale niezmiernie rzadko, zbiera się do kupy i coś tam robi konkretnego. ;-((


sobota, grudnia 01, 2007

Dzieci Internetu

Nie dalej niż kilka dni temu pisałem tu o olbrzymich zmianach w pokoleniowych układach, które internet wniósł w nasze życie. A tu proszę namacalny dowód tej zmiany.

Radek, człowiek bardzo młody, zamieścił na swym blogu wywiad z Kamilem. Kamil to autor poczytnego blogu i programista który właśnie wypuścił nowy serwis. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Kamil ma dopiero 13 lat! Tak, tak trzynaście. Obu Panom serdecznie gratuluję ich osiągnięć.

A w Webstop fajny post o tym 22-letmin gołowąsie Zuckerbergu, który jest szefem Facebooka - wart podobno 2 miliardy dolców!

Jak tak dalej pójdzie to zobaczycie, że całkiem wnet spełni się ma przepowiednia i na scenie pojawi się nowa generacja twórców nowych serwisów już w wieku przedszkolnym. ;o)

Socjalny Graph

Bardzo podoba mi się prosta i przejrzysta definicja często używanych jako synonimy pojęć "Internet" i "Web", którą propaguje Tim Berners-Lee. Berners-Lee to ten facet, który zamienił nas w internautów - od kiedy wynalazł on World Wide Web spędzamy całe dnie w internecie zamiast robić coś pożytecznego. ;o)

Oto trzy podstawowe poziomy, które Barners-Lee opisuje na swym blogu:

1. Internet: połączenie (link) komputerów.
2. Web: połączenie (link) dokumentów.
3. Graph: połączenie (link) i relacja pomiędzy ludźmi i dokumentami - "rzeczy, sprawy o których traktują dokumenty".

Proste i zrozumiałe.

Web jest tutaj skrótem od World Wide Web.

Ten Graph bywa też określany jako socjalny Graph. Również Facebook używa tego określenia do opisu swej socjalnej sieci. Nieco więcej na ten temat tutaj i tu.

wtorek, listopada 27, 2007

Zachwiana równowaga pokoleń

Przeglądając ostatnio gazety zwróciłem uwagę na niemiecką statystykę na temat użytkowników Web 2.0. Według tej statystyki to przede wszystkim młodzi ludzie - często bardzo młodzi, bo poniżej 20 lat - tworzą te 2.0 webowe treści. To oni, przeważnie piszą blogi, publikują coś, tworzą podcasty, robią filmiki. To oni są autorami artykułów w wikipedzie.

W sferze konsumpcji tych informacji równowaga pokoleniowa wyrównuje się. Starsze roczniki zaglądają chętnie do 2.0 webowych serwisów i oglądają zamieszczone tam przez ich dzieci treści.

"Co się dzieje? Świat staje na głowie" - pomyślałem.

Kiedyś encyklopedie tworzyli sędziwi profesorowie, bardzo sławni i wybitni w swym fachu, o znanych nazwiskach. Dzisiaj natomiast ich twórcami są w dużej mierze uczniowie szkół średnich, którzy zamiast grzecznie pobierać nauki i słuchać starszych wymądrzają się fachowo na różnych forach.

Tak, to olbrzymia zmiana w stosunkach pokoleniowych. Przez wieki dzieci, młodzież uczyła się od dorosłych. W każdym plemieniu istniało coś takiego jak rada starszych. Sędziwi mędrcy przekazywali swą wiedzę młodszym.

A dzisiaj na co nam przyszło. Zamiast przekazywać dzieciom naszą z takim mozołem zdobytą wiedzę i mądrość konsumujemy potulnie ich twórczość.

Młody czytelniku, jeżeli takowi czytują tego bloga, nie ciesz się zbytnio z tej chwilowo dla Ciebie korzystnej sytuacji. Dzisiejsze przedszkola są pełne potencjalnych twórców, którzy już jutro przejmą pałeczkę i będą nas pouczać. Cie choroba, w jakich to faszynujących czasach żyjemy.

Chyba jedyna instytucja, która opiera się (jeszcze) tym niebezpiecznym trendom to kościół katolicki. Tam dopiero gdzieś tak około siedemdziesiątki można zabierać głos.

środa, listopada 21, 2007

Czy ludzka natura może zmienić się?


Pewien mój znajomy, zdecydowany zwolennik konserwatyzmu, odrzuca wszelakie teorie postępu twierdząc, że tak naprawdę nic się nie zmienia. I nic się zmienić nie może, bo natura ludzka ciągle taka sama jest. To co uważamy za postęp to tylko technologiczne gadżety na powierzchni.

Ja, zdecydowany zwolennik postępu i rozwoju moralnego ludzkości, oczywiście nie zgadzam się z nim twierdząc, że te wszystkie zmiany mają też pewien wpływ na naszą naturę i czynią nas powoli lepszymi.

Czasami jednak są takie dni, że nawet moje głębokie przekonanie o ciągłym, chociaż dosyć powolnym postępie moralnym ludzkości zostaje poważnie zachwiane. Chociaż bardzo niechętnie muszę wtedy przyznać rację memu znajomemu.

Przed paroma dniami zorganizowałem spory Event na temat bezpieczeństwa w naszej firmie. Chociaż mieliśmy około 280 zgłoszeń na wszelki wypadek przygotowaliśmy wszystko dla 350 osób. Na każdym krzesełku położyliśmy woreczek z broszurką na temat podstawowych zasad bezpieczeństwa. No a do tego, co najważniejsze, software antywirusowy! Rozdawaliśmy go za darmo.

Przyszło około 250 osób. Wysłuchali grzecznie przygotowanych z dużym nakładem pracy prezentacji i zadali na koniec kilka nawet rozsądnych pytań. A potem splądrowali wszystkie pozostałe woreczki! Rzucali się wręcz na nie i wyszarpywali z nich te DVD z software. Szybkim krokiem, prawie biegiem, przesuwali się wzdłuż rzędów i przeszukiwali pozostawione woreczki. Niewiele brakowało, żeby zaczęli sobie te DVD wyrywać z ręki i bić się o nie.

Ja i inni prezenterzy staliśmy jak skamieniali ze zdumienia przyglądając się temu "spektaklowi". A nasza publiczność absolutnie bez żenady, tuż przy nas nerwowo wypróżniała ostatnie woreczki z zawartością. Te w pierwszych rzędach.

Zażenowany ich zachowaniem odwróciłem wzrok i zacząłem dumać o naturze ludzkiej. O jak widać bezgranicznym wpływie ludzkiej chciwości na ich zachowanie. W pogoni za jakimś tam barachłem, co im oferujesz za darmo zapominają o dobrym wychowaniu i wszelkich innych im (nam?) w domu i w szkole z takim mozołem wpajanych zasadach zachowania. A przede wszystkim w ogóle wstydu nie mają.

A potem znowu inna refleksja. Czy ja jestem tak naprawdę taki całkiem inny niż ci przeszukiwacze torebeczek? Czy to może tylko kwestia sumy, bo podobno każdego można kupić? Czy w ogóle istnieje ktoś, dla kogo zasady moralne są ważniejsze niż zyski materialne? Mam naprawdę głęboką nadzieję, że tacy ludzie istnieją.

wtorek, listopada 13, 2007

DNA - nowy język programowania?

Bardzo ciekawy Webcast o programowaniu DNA opublikował niedawno TED.


Paul Rothemund pokazuje w nim jak można zaprogramować DNA aby utworzyć pewne figury geometryczne jak na przykład gwiazdę, trójkąt czy smajla.


Z DNA można na pewno zrobić dużo więcej niż tylko figury geometryczne. Następny etap to zapewne produkcja form życia na zamówienie.


Już widzę to oczyma wyobraźni. Oto specyfikacja na takiego ludka malutka, co robi wszystko co ja chcę, albo może olbrzyma, co góry przesuwa. A może szalenie piękniego chłopczyka. Albo najpowabniejszą dziewczynę. Fantanzja zleceniodawców zdaje się nie znać granic. A i twórcze możliwości programistów DNA są niewyczerpywalne.


Ale jak na razie tylko gwiazdki. No i dobrze tak. ;o)



sobota, listopada 10, 2007

Internetowe Radio - tylko dla cierpliwych?

Od czasu do czasu ulegam presji nowoczesności i nabywam jakiegoś całkiem zbędnego gadgeta. Niedawno, po dosyć krótkim namyśle, nabyłem internetowe radio IP-dio.

Internetowe radio to całkiem normalne radio mono wyposażone dodatkowo w Wireles LAN i odbierające radiowe programy poprzez internet. Radio to bazuje na systemie Reciva.

Reciva to portal na którym możemy administrować interesujące nas stacje radiowe, podcasty i streamy i również ich tam słuchać przez komputer lub internetowe radio. Reciva ma sporą bazę danych z najprzeróżniejszymi stacjami radiowymi, które nadają przez internet. Listę tę można z również uzupełnić o linki do własnych stacji radiowych. Dużym plusem Recivy (no i też internetowego radia) są listy podcastów, które można tam założyć. Ulubione programy można więc słuchać z pewnym opóźnieniem. Internetowe radio funkcjonuje bardzo podobnie jak reciva przez komputer.

IP-dio ma bardzo mały ekranik do wyświetlania nazwy stacji i tylko kilka przycisków. Jednym z nich można wybrać z zaprogramowanych list - które trzeba administrować przez komputer - program online lub coś z archiwum. Do tego pięć przycisków do zmagazynowania ulubionych programów i to wszystko. Oczywiście internet radio nadaje się przede wszystkim do słuchania audycji mówionych. Jakość odbioru takich audycji jest naprawdę dobra. Przerwy w obiorze są też zdumiewająco rzadkie.

IP-dio to tylko jeden z wielu odbiorników funkcjonujących z systemem Reciva. Sporą ich listę można znaleźć na stronach Recivy.

Głównym plusem IP-dio (jak i każdego innego internetowego radia) jest możliwość słuchania dowolnych radiowych programów z całego świata poprzez całkiem normalne radio. To jest więc świetna rzecz dla kogoś kto nie nie zbyt sprawny w obsłudze komputera - przypominam jednak, że administracja własnych stacji i podcastów jest możliwa tylko przez komputer. Ale nawet ludzie, którzy spędzają mnóstwo czasu przed ekranem komputerowym od czasu do czasu lubią posłuchać radia wygodnie wyciągnięci na kanapce, w innym może pokoju niż ten w którym stoi komputer. No a do tego internetowe radio jest absolutnie cichutkie - nie szumi wcale.

Minusem tego radio jest jego powolność. Samo włączenie radia trwa dobrych kilkadziesiąt sekund. Również przełączanie stacji wyprowadzi mniej cierpliwych zapewne z równowagi. Internetowe radio musi przecież połączyć się z serwerem i zarejestrować się w streamingu. Serwer dopiero wtedy zaczyna wysyłać na adres radia. Następnie internetowe radio magazynuje kilkanaście sekund audycji zanim zacznie grać. Cały ten proceder może nawet trwać do 30 sekund. Osoby przyzwyczajone do normalnego czy satelitarnego radia, a do tego lubiące szybkie przeskakiwanie z jednego programu na inny cisną już po krótkiej chwili tym radiem o podłogę.

Cierpliwym i lubiącym bawić się nowymi technologiami, a do tego mającym zbyteczne 150 EUR mogę internetowe radio gorąco polecić.

wtorek, października 30, 2007

Master Switch

Mój syn mieszkał dobre kilka lat w Anglii. Bardzo szybko nasiąkł tam tymi dziwacznymi brytyjskimi zwyczajami. Jednym z nich jest "master switch".

Ta przesadna troska o bezpieczeństwo to jeden z bardzo rozpowszechnionych brytyjskich zwyczajów. Tam w każdym domu, z reguły gdzieś przy wejściu, jest taki master switch, którym można wyłączyć prąd w całym mieszkaniu. Ba, tam nawet przy każdym gniazdku jest taki switch , którym można wyłączyć prąd. Niedoświadczony obywatel z kontynentu (tak to Anglicy określają Europę) dziwuje się nie raz dlaczego światło nie włącza się albo jakieś tam urządzenie nie działa. Chwilę to trwa zanim na to wpadnie, że najpierw trzeba tego switcha przełączyć.

Syn ciągle skarży się na brak tego master switcha u nas i przed wyjściem z domu biega po mieszkaniu i wyciąga wszystkie wtyczki z gniazdek. Potem masa roboty aby te wszystkie urządzenia znowu podłączyć. Mruczy on przy tym coś o wyższości systemu brytyjskiego nad kontynentalnym. A ja dziwuję się jak to szybko można przejąć dziwaczne zwyczaje.

Czasami jednak żałuję, że sam nie mam takiego master switcha. Nie, nie potrzebuję go do prądu. Przydałby się jednak taki pstryczek aby przynajmniej na chwilę wyłączyć się z życia. Pstryk i wszystkie kłopoty, problemy, ten cały balast który ciągniemy za sobą przez życie zniknął. Opróżnić choćby na chwilę głowę od tego nawału myśli donikąd prowadzących, od tej codziennej przyziemności i z tak lekką głową wznieść się w obłoki, spojrzeć z góry na to nasze życie i może nawet zacząć je na nowo, trochę inaczej. Bo jak twierdzą spece od psychologii "nigdy nie jest za późno"!

piątek, października 26, 2007

Prawo własności intelektualnej

Właśnie stałem się ofiarą przestępstwa. Naruszono w sposób bezczelny moje prawo autorskie.

Jak niedawno pisałem bywam ostatnio dosyć często na różnych fachowych konferencjach, prezentując tam co nieco. Zwyczajem tych konferencji jest, że ich uczestnicy mają potem dostęp do wszystkich prezentacji, opublikowanych w formie pdf

Wczoraj znajomy z innej firmy poinformował mnie, że był na tak zwanym business breakfast znanej firmy. Jeden z pokazanych tam prezentacji wydała mu się znajoma. Przesłał mi ją i cóż widzę. Trzy moje slajdy - bardzo detaliczne, a jednocześnie łatwo zrozumiałe. Kosztowały kilka dobrych dni pracy. - skopiowane bez żadnej zmiany! i bez żadnej wzmianki o ich pochodzeniu!

Bezczelna kradzież mojej, czy mojej firmy, własności intelektualnej!

Pierwszy raz zdarza mi się coś takiego. Nie bardzo jeszcze wiem co mogę zrobić w tej sytuacji. A no zobaczymy jak dobrze działa ochrona praw autorskich w Austrii.

Londyńskie księgarnie

Dużą część mego pobytu spędzam w tutejszych księgarniach. Są naprawdę wspaniałe. Waterstone, Borders, Foyles, Blackwell czy nawet WHSmith oferują mnóstwo książek. Duża księgarnia Borders przy Charing Cross Road jest do tego otwarty aż do jedenastej wieczorem! Mnóstwo ludzi siedzi na podłodze - jest kilka fotelików, ale chętnych dużo więcej - i wertują w niezliczonych książkach. Nastrój taki, że nie sposób wyjść bez książki. Angielski- czy może raczej angielsko-języczny rynek książkowy oferuje masę fajnych książek popularno-naukowych czy tematycznych. Są one napisane bardzo przystępnym, takim normalnym językiem. Piszą je naukowcy lub dziennikarze specjalizujący się w tematach naukowych. Czyta się je naprawdę z przyjemnością.

Naprawdę nie rozumiem dlaczego w Polsce czy Niemczech albo Austrii takich książek praktycznie nie wydaje się. Na półkach u nas pełno tylko romansów i kryminałów, albo książek naukowych napisanych tak, że poza małym gronem wtajemniczonych nikt ich nie rozumie. Ponieważ tych różnych powieści już od lat nie czytam, to opuszczam polskie czy niemieckie księgarnie z pustymi rękami. Poszperałem trochę w internecie i jak widać na przykładzie książki Taleba takie książki jednak ukazują się. Tak więc to chyba przede wszystkim problem księgarni, które takich książek w ogóle nie mają na półkach lub je fatalnie eksponują. A to jest przecież też niezmiernie ważne.

W Londynie jest inaczej. Za każdym razem wracam z kilkoma, a niekiedy kilkunastoma książkami. Tym razem nabyłem:

- "Fooled by Randomness" - Nassim Taleb pisze o tym, że przypadek rządzi naszym życiem w dużo większym stopni niż to nam się wydaje.
- "The Undercover Economist" - Tim Harford daje proste i ciekawe wyjaśnienie podstawowych reguł ekonomii, na przykładzie codziennych problemów.
- "The Human Touch" - Michael Frayn rozważa jaki wpływ ma nasze świadome postrzeganie kosmosu na niego. Chyba, jeżeli dobrze zrozumiałem, chodzi mu o to czy kosmos tak naprawdę może istnieć poza naszą świadomością.
- "Ten Minutes Mysteries" - Albert Jack próbuje wyjaśnić znane tajemnice ostatnich czasów, Jak na przykład trójkąt bermudzki.
- "On Royalty" - Jeremy Paxman spędził sporo czasu towarzysząc księciu Charlesowi i opisuje życie dworskie dzisiaj i w przeszłości.
- "The God Delusion" - Richard Dawkins udowadnia po raz któryś, że Bóg to tylko wytwór naszej wyobraźni.
- "Hannibal Rising" - Thomas Harris to autor bestsellerów, no i skusiłem się na jego powieść.

Pewną zachętą w zakupie książek tutaj są popularne akcje jak "3 for 2" - kupujesz trzy książki, a płacisz za dwie - , czy "Half Price" - druga książka jest za pół ceny.

wtorek, października 23, 2007

Londyńskie spacery


Weekend był bardzo udany. Pogoda wyśmienita - słonecznie i 14 stopni, całkiem inna niż powszechne mniemanie o tej Londyńskiej mgle i deszczu - do długich pieszych spacerów. Piesze wędrówki to moje ulubione zajęcie. Potrafię spędzić cały dzień "w drodze". Wieczorem nóg nie czuję, ale następnego dnia ruszam znowu na odkrywanie Londynu.

Londyn to moje ulubione miasto. Moja przygoda z nim zaczęła się przed laty już prawie dwudziestu. W pewien marcowy dzień roku 1989 wylądowałem na lotnisku Gatwick, aby w Londynie zdać ważny (chyba przede wszystkim z ambicjonalnych względów) egzamin. Już wtedy biegałem zafascynowany tyn miastem i jego mieszkańcami do późnego wieczora. Od tego czasu odwiedzam to miasto bardzo regularnie (o czym również już tutaj pisałem), włóczę się się po londyńskich ulicach, siorbię piwko w pubach, piję kawę w niezliczonych barach kawowych i podpatruję tutejsze życie. Jest coś naprawdę wyjątkowego w tej londyńskiej ulicy.

Zahartowana nacja.
Pamiętam jeszcze dobrze Londyn z czasu mych pierwszych podróży w latach osiemdziesiątych, czy na początku lat dziewięćdziesiątych. Puby jak również inne lokale były niejako odseparowane od ulicy drzwiami i grubą z reguły nieprzezroczystą szybą okienną. Europejski trend to spędzania czasu na ulicy dotarł w między czasie nawet do Londynu. Dzisiaj praktycznie przed każdym pubem, restauracją czy barkiem stoi kilka stolików na ulicy.

Ludzie jędzą coś tam i popijają jak widać bardzo chętnie na świeżym - jeżeli to londyńskie zasługuje na takie określenie - powietrzu. Siedzą tak nawet do późnego wieczora chociaż teraz jesienią jest już raczej dosyć chłodno, tak około 7 stopni.

Podziwiam tę odporność na chłód "prawdziwych" Anglików. Chłopcy z krótkimi rękawami, dziewczyny z gołymi nogami, a niektóre nawet w sukienkach z dużych dekoltem to normalny widok na londyńskich ulicach. Ja zakutany w gruby sweter i kurtkę, a oni biegają pół nadzy. Do tego naprawdę nie robią wrażenia zmarzniętych. Dlaczego więc mi jest zimno?

Picie na ulicy
Innym ulubionym "sportem" londyńskim jest picie na ulicy. W porze lunchu albo wieczorem wokół pubów gromadzą się zbyt lekko jak na porę roku ubrani ludzie. Stoją w grupkach, absolutnie nieczuli na chłód i bawią się wyśmienicie popijając przy tym. Przechodząc obok myślisz, że lokal jest wypełniony po brzegi i dla tych stojących na ulicy już tam nie ma miejsca. Jeżeli jednak zajrzysz do środka to zdziwisz się mocno. Wprawdzie i w środku pełno ludzi, ale jeszcze sporo miejsca. Duża część tych z ulicy zmieściłaby się tam.

Dlaczego więc stoją na ulicy zamiast wejść do pubu? Może to efekt przepisów zabraniających palenie w lokalach. Albo po prostu londyńska potrzeba marznięcia?

poniedziałek, października 22, 2007

Londyn i inne podróże

19.10.07, piątek po południu.


Jestem właśnie na lotnisku (Schwechat) i czekam na lot do Londynu. Przede mną londyński weekend, a potem konferencja RSA.


Za mną nieco zwariowany tydzień. Monachium, Berlin, a teraz Londyn w ciągu jednego tygodnia! W między czasie ISO 27001 audit - pozytywnie zakończony - no i oczywiście parę innych trochę bardziej normalnych czynności.


Mam nadzieję, że nieco odpocznę w tym Londynie. Ostatnio - no to trwa już sporą chwilę - jestem ciągle zmęczony i niewyspany. I to niezależnie od ilości snu. B twierdzi, że to objaw przemęczenia ostatnich lat. B mówi, że to zmęczenie gromadziło się w moim przypadku od lat co najmniej dziesięciu i jeden czy dwa dni odpoczynku nie mają na nie żadnego wpływu. Wygląda, że ma rację.


Jak nie wypocznę, to może przynajmniej na parę dni zapomnę o tych normalnych problemach dnia codziennego. No i może trochę pomyślę o moim życiu. Okazja do tego dobra, bo właśnie są moje urodziny. Urodziny w wieku nazwijmy go bardzo dojrzałym to nie jest zbyt radosny moment. Przypomina on nam bardzo wyraźnie o przemijaniu.


Niestety nie obowiązuje mnie już od bardzo dawna ta reguła sprawdzania wieku, którą przeczytałem kiedyś w jakimś pubie. W dowolnym tłumaczeniu brzmi ona tak - "Jeżeli jesteś na tyle szczęśliwy aby wyglądać na mniej niż 21 lat, to będziesz musiał nam pokazać, że już ukończyłeś lat 18, aby zamówić alkohol". Nie, ja już nie jestem takim szczęściarzem :-((.

niedziela, października 14, 2007

Psie zaprzęgi

Jako posiadacz psa marki Alaskan Husky wybrałem się na wyścigi zaprzęgów psich w Mercheggu (dolna Austria). Marchegg to taka dziura tuż nad granicą słowacką, od której oddziela nas tylko rzeczka March. Słynne jest trochę to miasteczko, bo tutaj nad marchowymi mokradłami mają swe siedlisko bociany. Nawet przeszło setka bocianów spędza tu lato i wychowuje małe bocianiątka.

Te wyścigi psie to nie była duża impreza. Ot kilkunastu fanatyków ze sporą ilością psów bawiła się na oczach nielicznej publiczności. Dyscyplin było sporo, no bo i bieganie z psem, jazda na rowerze, jazda na hulajnodze (zwanej tu Scooter), no i do tego zaprzęgi różnej kategorii. Do ośmiu psów!

Większość psów była rasy husky albo alaskan husky (w zasadzie nierasowe). Sporo było również malamutów i kilka psów innych ras.

Pogoda była dla piesków wspaniała, bo chłodna, a dla ludzi w miarę przychylna bo słonecznie. Zawodnicy (ludzie) krzątali się koło swego sprzętu (oj te scootery czy wózki to kosztują sporo, a do tego ta masa linek i różnych uprzęży) i psów. Zawodnicy (psy) zachowywali się różnie. Niektórzy spokojnie koncentrowali się przed występem, leżąc na trawie i obserwując przeciwników. Inni, wyraźnie nerwowi, przekrzykiwali się nawzajem. Zawodnicy (ludzie) byli na starcie bardzo skupieni i poważni. Zawodnicy (psy) nie mogły doczekać się komendy "Go!", wiercąc się i prąc do przodu cały czas. "Go!" Po komendzie startowały jak wystrzelone z rakiety i pędziły przed siebie w szalonym tempie.

Najbardziej podobały mi się te duże zaprzęgi. Od sześciu psów w górę to jest siła. Utrzymać je wszystkie w ryzach nie jest też łatwo. Widok jest to jednak wspaniały jak pieski pędzą bez przymusu ciągnąc spory wózek za sobą.

Nie podobało mi się natomiast bardzo, że praktycznie wszystkie te pieski są trzymane o przewożone w miniaturowych klatkach. Nie mogą nawet wstać i swobodnie ruszyć się. Czyżby dlatego potem tak chętnie biegały?

Co jest naprawdę ważne w życiu?

Nieduży fragment nieco przydługiej rozmowy z góralem beskidzkim (a dokładnie Beskid śląski). Wypowiedzi górala poddałem pewnemu uproszczeniu, bo rzeczywiste wspaniałe bogactwo tej mowy mogłoby nieprzygotowanych nieco wytrącić z równowagi.

Góral - Ja Panu powiem, te dzisiejsze czasy to okropne są. Wszystko musi być szybko i jeszcze szybciej. Dlaczego? Po co? Czy nie można powolutku?
Ja - No wie Pan konkurencja duża i jak nie my to kto inny. Tylko najszybsi wygrywają.
Góral - Panie, ja do niedawna też zasuwałem (Góral użył tu nieco bardziej dosadnego wyrażenia) jak głupi. Nawet usiąść w trakcie roboty nie chciałem, bo wiedziałem, że już nie potem nie wstanę. Panie lata tak zapieprzałem.
Ja - A teraz już nie?
Góral - A już długo nie. Przed rokiem miałem taką straszną przygodę. Zasuwałem w tartaku jak zwykle od rana. Wieczorem usiedliśmy razem aby napić się kielicha. I wyobraź Pan sobie ja nie mogłem podnieść kieliszka. Rozumiesz Pan? Chce wypić, a ręka za słaba i tylko się trzęsie. Wódka się rozlewa, a ja nie mogę się napić.
Ja - To rzeczywiście niewyobrażalnie straszne.
Góral - Panie, ja długo nie mogłem dojść do siebie po tym. Pomyślałem nieco nad życiem i pytam ja się siebie samego - po kiego diabła tak zaiwaniasz? Co ci z tego? No i przestałem zapieprzać. Teraz jak robie to spokojniutko i powolutku.
Ja - A ręka wróciła do formy?
Góral - A pewnie Panie. Człowiek nie przemęczony to i kieliszek nie problem. No może napijemy się po kieliszeczku?

wtorek, października 09, 2007

Kasztany

Kasztanów wszędzie tu pełno. Walają się na ulicach i leżą na parkowych ścieżkach, na skraju pól czy nawet w lasach. Gdzie nie spojrzeć, gdzieś w pobliżu jest kasztan, a pod nim pełno kasztanów. Niektóre jeszcze są w tych kolczastych łupkach. Większość jednak wypadła już z łupki i połyskuje z daleka swym pięknym brązowawym kolorem. Są takie świeże i błyszczące, że aż miło je wziąć w rękę.

Może właśnie ta duża ilość kasztanów to niejako źródło przezwiska jakie nadali emigranci z lat końca lat siedemdziesiątych Austriakom - "Kasztany". W latach osiemdziesiątych było to bardzo popularne określenie. "Kasztany zrobiły to czy tamto", albo "ale ten Kasztan wredny!" lub "głupi Kasztan" - słychać było bardzo często w polskich skupiskach.

Źródło tego przezwiska nie jest mi jednak do końca znane. Nie jest więc pewne, że przezwisko "kasztan" jest związane z wielką ilością drzew kasztanowych we Wiedniu.

Innym rozsądnym wyjaśnieniem jest tute
jszy zwyczaj sprzedaży pieczonych kasztanów zimą. W całym mieście pojawiają się budki, albo tylko żeliwne piecyki, na których prażą się jadalne kasztany, zwane maroni. Sprzedawcy zachwalają co pewien czas swój produkt wykrzykując "maroni, heisse maroni!". Za dwa Euro (a kiedyś za 10 Schilingów) dostaje się garstkę parujących maroni w papierowej tutce. Są już nadcięcie i skórka dosyć łatwo oddziela się od owocu. Smakują raczej mdło, tak nieco mącznie. Posypane solą są jednak fajne w smaku, no a do tego rozgrzewają w mroźne zimowe dni.

Który z tych dwóch faktów (dużo drzew kasztanowych albo sprzedaż prażonych kasztanów) jest rzeczywistym źródłem przezwiska "Kasztany" nie wiem. Oba są moim zdaniem bardzo prawdopodobne.

piątek, września 28, 2007

Udany wieczór

Wybrałem się wczoraj na zebranie członków ISACA (międzynarodowe zrzeszenie audytorów systemów informacyjnych) z pewną niechęcią. Po prostu byłem w nie najlepszym nastroju. Przez moment nawet rozważałem czy wo ogóle pójść. To jednak trochę głupio zameldować się i przyjść więc poszedłem.

Oczywiście spóźniłem się nieco (tylko pół godziny), ale nie był to problem. W Universitaetsbraeu na terenie starego AKH (to był kiedyś szpital!) kłębiło się już mnóstwo ludzi, chyba z sześćdziesiąt, w wyśmienitym nastroju, który już po kilku minutach i mnie udzielił się. Spotkałem tam wielu znajomych i poznałem kilku nowych ciekawych ludzi. Gaworzyliśmy o tym i owym unikając zbytniego zagłębiania w tematy fachowe.

Jedzenie było wyśmienite, więc podjadłem sobie zdrowo popijając przy tym dobre piwo. Na zakończenie wieczoru podano Kaiserschmarren (to (taki grubszy i poszarpany naleśnik czy omlet z bardzo rzadkimi powidłami śliwkowymi). Deserek wyglądał szalenie apetycznie i nie mogłem sobie odmówić wielkiej porcji.

W efekcie byłem do samiutkiego końca tej jakże udanej imprezy. Jadąc do domu lekko ociężały od przejedzenia, ale naprawdę zadowolony z dobrze spędzonego wieczoru, zastanawiałem się dlaczego te imprezy ISACA - bo to nie było pierwsza na której byłem - są takie udane. Tak naprawdę to sam nie wiem. Może dlatego, że tutaj nikt nie musi przychodzić. Wszyscy przychodzą dobrowolnie. Nie ma tam również tych natrętnych sprzedawców, podlizujących się sztucznie. Nie jest tu również tak jak na typowych imprezach firmowych, na które trzeba pójść i nie można ich zbyt szybko opuścić.

Jeszcze przed zaśnięciem postanowiłem, że muszę częściej bywać na takich niezobowiązujących imprezach. Widać wpływają one świetnie na me samopoczucie. ;o)

niedziela, września 23, 2007

Odczytowe sprzedawanie

Po raz pierwszy w mym już dosyć długim życiu udało mi się w tym roku nieźle sprzedać moją pracę. Mam za sobą już wiele trudnych i udanych projektów. Jednak jak dotąd nigdy nie prezentowałem mych osiągnięć szerszej publiczności. Zawsze uważałem, że chociaż projekt nie był łatwy i nasze rozwiązania były z pewnością bardzo nieszablonowe, żeby nie powiedzieć twórcze, to nie jest to nic nadzwyczajnego i na tyle interesującego, aby pokazać to innym. Powoli też emocje projektowe mijały, a wraz z nimi zapal do mówienia o projekcie. No a do tego nowy projekt właśnie zaczynał się i przejmował całą moją koncentrację. "Chętnie napisałbym czy opowiedział coś o tym ostatnim projekcie, ale nie mam czasu, bo nowych zadań mnóstwo" - odpowiadałem na liczne zapytania. To chyba takie typowe nastawienie technika, który najchętniej robi coś konkretnego, a nie tylko gaga piknie o tym co zrobił.


Tak gdzieś przed dwoma laty powoli przełamałem tę barierę i zacząłem prezentować osiągnięcia mojego zespołu na różnych fachowych konferencjach. W zeszłym roku roku projekt był jeszcze w pełnym toku, więc starczyło czasu tylko na dwie prezentacje. Prawdziwy boom nastąpił tego roku, a właściwie tej jesieni. Ciągle jestem zapraszany na różne konferencje, aby tam pokazać nasze rozwiązania. Mam już za sobą kilka odczytów, a w planie osiem dalszych, większość w Austrii, ale trzy w Niemczech. Powoli nie nadążam produkować nowych slajdów, bo przecież tych samych zbyt często nie można pokazywać.


Ten tydzień był szczególnie ciężki, bo na dwóch konferencjach wystąpiłem z dwoma tematycznie różnymi odczytami. Aby coś tam rozsądnego tym przeszło stu ludziom pokazać trzeba się przecież nieco przygotować. Jak chodzi o slajdy to jestem perfekcjonistą. Pracuje nad nimi długo i ciągle, prawie do ostatniej chwili, poprawiam - zarówno treść jak i grafikę. Przygotowuję też swego rodzaju scenariusz prezentacji, tak aby przekazać jak najlepiej moje idee. Często mam problem z nadmiarem informacji, które chcę przekazać. Moje slajdy muszą być kolorowe i ciekawe. Staram się też, aby były chociaż trochę dowcipne, ale to rzadko mi się udaje.


No a na koniec trzeba też dobrze przygotować tekst do slajdu, to co będę mówił. Przez długi czas nie robiłem tego. Po prostu omawiałem poszczególne slajdy dosyć spontanicznie, bazując na dobrej znajomości tematu. Taka prezentacja jest też dobra, bo jest autentyczna i w moim przypadku mocno emocjonalna. Zawsze przekazuje słuchaczom moje głębokie zaangażowanie w temat, a to robi dobrze wrażenie. Niekiedy jednak odczyt taki jest nieco chaotyczny, część informacji gubi się kompletnie albo nie jest precyzyjnie przekazana. Ostatnio przygotuję więc tekst do każdej foli i w ten sposób bardzo precyzyjnie i ściśle buduję temat. Próbowałem przez jakiś czas uczyć się tych tekstów na pamięć. Nigdy mi się to w pełni nie udało i w efekcie wychodziło gorzej niż jeżeli mówię spontanicznie. Stawałem przed publicznością i próbowałem wydłubać z głowy co mam powiedzieć. Jednym słowem dukałem i brakowało mi spontaniczności. Na szczęście przeskakiwałem w takich sytuacjach dosyć szybko na wolną mowę i jakoś ratowałem się w ten sposób. Aby mówić kompletnie z pamięci potrzebowałbym mnóstwo czasu na przygotowanie, a tyle go nie mam.


W między czasie opracowałem w nieco inny sposób tę już wspomnianą technikę dokładnych tekstów do slajdów, tekstów których uczę się tylko częściowo. Nie po to by je dokładnie powtórzyć, tylko aby wiedzieć dokładnie, co mam powiedzieć. I to funkcjonuje wspaniale. Mówię wprawdzie własnymi słowami, ale tematycznie przekazuje dokładnie treść którą przygotowałem. To taki kontrolowany luz, dzięki któremu nie tracąc nic z zawartości mogę mocno emocjonalizować przekaz włączając w to również całkiem spontaniczne elementy jak anegdoty czy dyskusje z publicznością. Często też wyłapuje z poprzedzających odczytów lub z czegoś w sali (na przykład plakatu) coś pasującego do mojej prezentacji i nawiązuje do tego. Daje to dodatkowe skojarzenia i wzbogaca odczyt.


Mój główny cel w trakcie odczytu to nie przynudzać. Zważywszy na szalenie nudne tematy które prezentuje nie jest to łatwe zadanie. Staram się mówić niemonotonnie, zmieniam często siłę i ton głosu. Szczególnie zaraz na samym początku staram się wyrwać publikę z tego stanu błogiej drzemki, w który wprowadzili ich moi poprzednicy. Nie stoję też w miejscu tylko poruszam się i gestykuluję. Podchodzę przy tym jak najbliżej do publiczności, szukam intensywnie kontaktu wzrokowego z ludźmi, ale nie skupiam się przy tym na jednej osobie. Zawsze mówię do kogoś konkretnie, praktycznie nigdy nie patrząc w przysłowiowe niebo. Nie stoję też nigdy tyłem do publiczności, no i nie czytam też tekstu ze slajdów - to może każdy słuchacz zrobić sam. Niekiedy tylko popadam w euforię - a zdarza mi się najczęściej kiedy mam na odczyt mało czasu - zaczynam wtedy mówić zbyt szybko i nieco chaotycznie. Na szczęście nie zdarza się to zbyt często i staram się takie sytuacje mocno kontrolować.


Nauczyłem się sporo od Amerykanów, których widuję na różnych międzynarodowych konferencjach. U nich odczyt to prawdziwe show. Amerykanie starają się porwać ze sobą publiczność, są bardzo energiczni i głośni. Europejczycy natomiast koncentrują się przeważnie na dosyć monotonnym przekazywaniu informacji. Podoba mi się ten amerykański styl prezentacji i do pewnego stopnia staram się ich (Amerykanów) naśladować.


Czy te prezentacje coś dają? Czy ten spory nakład pracy ma sens?


Moim celem było i jest zaistnienie w kręgach fachowych. Zdobycie pewnego uznania jako specjalista. Prezentacje to z pewnością jedna z metod dla osiągnięcia tego celu.


Niejako na marginesie pojawiają się dwie pośrednie korzyści z tych odczytów. Pierwsza korzyść to bezpośrednia osobista satysfakcja zaraz po prezentacji. Poczucie zadowolenia z dobrej prezentacji i pewnego uznania publiczności. To świetnie poprawia nastrój (przynajmniej mój) i chyba nieco dowartościowuje. A druga korzyść to dużo bardziej systematyczne podejście do tematu w trakcie przygotowań prezentacji. Temat trzeba pokazać tak aby był zrozumiały dla innych. Trzeba wydobyć z niego punkty najważniejsze i skondensować je w tych 30 minutach prezentacji. Trzeba zbudować z tego logiczną, spójną całość. Sądzę, że takie przygotowanie polepsza również i moje zrozumienie tematu.


W czasach, w których wszystko trzeba sprzedawać, nie można siedzieć cicho. Pytaniem nie jest więc, co dają mi te prezentacje, tylko co stracę, jak ich nie będę robił.

piątek, września 14, 2007

Joe Zawinul zmarł

Joe Zawinul, znany też pod pseudonimem Joe Vienna, zmarł przed kilkoma dniami w wieku 75 lat. Ten światowej sławy (Jazzmagazin Down Beat wybrał go 28 razy jako najlepszego Keybordera) pianista i kompozytor jazzowy urodził się na początku lat 30-tych we Wiedniu. Już pod koniec lat 50-tych wyemigrował do Stanów. Joe Zawinul występował tam ze sławami jazzowej sceny, a w tym nawet z samym Miles Davisem. Joe był jednym z pionierów nowego trendu "Electronic Jazz".

Od końca lat 90-tych Joe pojawia się coraz częściej w swym rodzinnym mieście Wiedniu. Tu też realizuje w 2004 marzenie swego życia - Jazz klub Birdland, na wzór tego amerykańskiego.

Jego światowe przeboje jak "Mercy, Mercy, Mercy" i "Birdland" pozostaną z nami na pewno jeszcze długie lata.

Kilka fragmentów z koncertów Joe można znaleźć naturalnie w YouTube:

Zawinul und Handcock

Joe Zawinul Syndicate

poniedziałek, września 03, 2007

Forum Alpbach - współczesna "czarodziejska góra"

Od 1945 roku alpejska wioska Alpbach zamienia się pod koniec sierpnia w wieś "myślicieli". Przybywają tu politycy, naukowcy i ekonomiści z całej europy i nie tylko aby szukać wspólnie rozwiązań dla naszej wspólnej europejskiej przyszłości.

Taki też cel przyświecał Otto Moldenowi, gdy w roku 1945 założył on European Forum Alpbach - wtedy jeszcze pod nazwą "Internationale Hochschulwochen“. Jego celem było stworzenie platformy dla odnowy intelektualnego życia w europie. Celem forum była od początku polityczna jedność europy i wymiana doświadczeń pomiędzy nauką a praktyką, pomiędzy ekonomią a polityką.

Alpbach od lat już ponad 60 staje się na trzy tygodnie centrum intelektualnym Europy. Jest to też takie trochę nieformalne miejsce spotkań dla czołowych przedstawicieli polityki, gospodarki, nauki i sztuki. Te trzy letnie tygodnie wypełnione są dużą ilością seminariów i rozmów, które uzupełnia bogaty program wydarzeń kulturalnych.

Tego roku jednym z głównych tematów na Forum było "pełne zatrudnienie". Pytanie na które uczestnicy forum próbowali znaleźć odpowiedź brzmiało "czy pełne zatrudnienie prze dłuższy czas jest możliwe, a jeśli tak to co trzeba zrobić aby je osiągnąć?".

Ciekawe jest, że pełne zatrudnienie dla ekonomistów i polityków wcale nie oznacza naprawdę zatrudnienia wszystkich ludzi szukających pracy. Otóż mówią oni o pełnym zatrudnieniu, gdy bezrobocie spada poniżej 4%. Aktualnie pełne zatrudnienie jest (podobno) realne w krajach anglosaskich i kilku małych krajach, między innymi w Austrii. Austriaccy politycy twierdzili, że pięć z dziewięciu austriackich landów już osiągnęło pełne zatrudnienie, a pozostałe są już blisko.

Wielu ekonomistów (a wśród nich Horst Siebert i Edmund Phelps) występujących na forum zgodnych było co do tego, że socjalne gwarancje prowadzą do obniżenia wzrostu gospodarczego. Szybszy wzrost realnych płac niż produktywność oznacza wzrost bezrobocia.

Tematem o którym aktualnie w Europie dużo mówi się jest minimalna płaca. Według ekonomów jednak nie jest to dobre rozwiązanie, bo minimalna płaca wręcz zabija miejsca pracy.

Z drugiej strony innowacja wpływa bardzo pozytywnie na wzrost gospodarczy i co za tym idzie wzrost zatrudnienia. Zdaniem Edmunda Phelpsa, amerykańskiego laureata nagrody Nobla, Europie niestety tej właśnie siły innowacji bardzo brakuje. Państwowe zarządzanie pracami badawczymi daje tylko nikłe impulsy gospodarcze. Nauka i prace badawcze muszą dużo mocniej współpracować z przemysłem.

Politycy i spece od gospodarki mówili dużo o Flexicurity. To nowe czarodziejskie słowo to połączenie elastyczności z bezpieczeństwem socjalnym. Przedsiębiorcy oczekują elastyczności w formie braku ochrony przed zwolnieniami i braku minimalnej płacy. Z drugiej strony ludzie którzy utracą pracę muszą otrzymać możliwe największe wsparcie. Od roku 2006 flexicurity jest częścią europejskiego modelu socjalnego. Ale tak naprawdę jak to ma działać to ja jeszcze nie rozumiem?

piątek, sierpnia 31, 2007

Mattsee - bardzo spokojne miasteczko niedaleko Salzburga

Ostatnie dwa dni spędziłem służbowo Mattsee. Zebrali się tam sprzedawcy mojej firmy aby omówić strategię na przyszły rok. Ja natomiast wymądrzałem się przez chwilę bardzo długą o Euro-SOX i bezpieczeństwie IT. Przeszło 40 slajdów zaprezentowałem, cud że ludzie nie zasnęli przy tym.

Ale nie o tym chciałem mówić tylko o samym wyjeździe no i o Mattsee. Ogólnie bardzo lubię te różne krótkie wypady w nowe mi jeszcze nieznane miejsca, nawet jak są to wyjazdy służbowe. To jest zawsze pewna szansa wyskoczenia z tego codziennego i dosyć szalonego rytmu i nieco innego spojrzenia na życie. Jeździmy zwykle do bardzo atrakcyjnych miejscowości i mieszkamy w dobrych hotelach, więc jest naprawdę fajnie. Za każdym razem jestem zauroczony okolicą i obiecuje sobie, że wnet przyjadę tu prywatnie. Nigdy jednak, jak dotychczas, tych planów nie zrealizowałem. Sam nie wiem dlaczego.

A teraz już o samym Mattsee. Otóż Mattsee to taka całkiem malutka miejscowość nad niedużym jeziorem o tej samej nazwie, a tuż obok jest i drugie jeziorko. Mattsee otoczone jest uroczymi pagórkami, wokół jest dużo lasów i wspaniale zielonych łąk. Mattsee położone jest bardzo korzystnie jakieś 20 km od nad toż przeładowanego turystami Salzburga. Miasteczko to jest więc łatwo osiągalne zarówno z Wiednia jak i z Monachium.

Mattsee to miasto dla turystów, które żyje dla nich i z nich czerpie swe bogactwo. Gdzie nie spojrzysz zadbane, wychuchane domki z pięknymi fasadami, ozdóbkami, różnymi drewnianymi przybudówkami i balkonikami z których zwisają olbrzymimi przeszło metrowymi kiściami wspaniale kolorowe pelargonie i bratki. Drewniane elementy dodają tym domom swoistego uroku, no a szczególnie atrakcyjne są te bardzo stare, prawie całkiem drewniane. Jak już mówiłem wszystko tutaj czyściutkie i wysprzątane. Ogródki pełne kwiatów i krzewów, jeden ładniejszy od drugiego. Pola dobrze zorganizowane jak z obrazka, a na wspaniale zielonych (tutaj dosyć często i rzęsiście pada) łąkach pasą się błyszczące czystością brązowo-kremowe krowy.

Nocowaliśmy w hotelu zamkowym (Schlosshotel). Już dla samego tego hotelu warto tutaj przyjechać. Pełno w nim starych dupereli, stare drewniane szafy, krzesła i fotele. Wszystko jednak czyściuteńkie, zadbane. Hotel pełen zakamarków i przeszklonych werand sprawia nieco tajemnicze wrażenie. Pokoje duże, dobrze wyposażone i bardzo przytulne, tak jak i cały ten stary hotel.

Mattsee to czysty spokój. Nie dzieje się tu praktycznie nic. Można poszwędać się po miasteczku (ale to nie trwa długo, bo dziura to straszna) czy okolicy, popływać w jeziorku wpław albo jakąś tam łódeczką i wypić kawę czy piwo w jednej z wielu tutejszych kawiarni czy restauracji. To urokliwe, zadbane i delikatnie mówiąc lekko śpiące miasteczko, jak i ta łagodna, ale wcale nie nudna okolica, działa bardzo uspokajająco. Łatwo tu wyciszyć się kilka dni, bo dłużej tego chyba nikt nie wytrzyma. No może jedynie ci emeryci, których tutaj pełno jest. Jeżeli więc masz stargane nerwy, wszystko cię irytuje, na nic nie masz siły to Mattsee jest idealne. Po kilku dniach pobytu tutaj wracasz jak nowo narodzony to codzienności. Ja niestety musiałem to już zrobić po kilku godzinach ;-(

czwartek, sierpnia 30, 2007

Kanibalizm w Austrii

Okropny przypadek kanibalizmu wydarzył się przed dwoma dniami we Wiedniu. Psychicznie chory dziewiętnastolatek zamordował bestialsko w mieszkaniu dla bezdomnych swego współmieszkańca, rozkroił go i wyjął mu narządy wewnętrzne. Zachodzi podejrzenie, że część z nich następnie skonsumował i to chyba na surowo. Dlaczego to zrobił nie dowiemy się zapewne nigdy. Sprawca już od dzieciństwa przebywał w różnych zakładach psychiatrycznych, miał zawsze skłonności do zachowań agresywnych, a kontakt z nim był od tego czasu bardzo ograniczony.

Na marginesie tego wydarzenia zauważyłem jawny przypadek prasowej manipulacji. Praktycznie we wszystkich gazetach austriackich artykuły na ten temat ukazały sie na pierwszej stronie. W większości rzeczowe doniesienia o tym strasznym wydarzeniu opatrzone wielkimi tytułami jak na przykład "Przypadek kanibalizmu w Austrii".

Jedna z brukowych gazet opatrzyła artykuł na ten temat bardzo agresywnym tytułem "Niemiecki kanibal zamordował i zjadł spokojnego Austriaka". Czyż to nie czysty przykład manipulowania nastrojami nie lubiących Niemców austriackich czytelników?

Nie można też zarzucić gazecie, że pisze nieprawdę. Sprawca jest rzeczywiście Niemcem z pochodzenia. Jednak fakt ten nie ma w tym przypadku absolutnie żadnego znaczenia. Tytuł tego artykułu zdaje się jednak sugerować jakiś związek między pochodzeniem sprawcy a jego kanibalistycznym czynem. Jaki cel ma w tym ta gazeta nie wiem. Może oni sądzą, że ta dodatkowa gra na emocjach podniesie im dodatkowo nakład?


niedziela, sierpnia 26, 2007

Groźne spotkania

Interesujące są te olbrzymy


... ale strasznie groźne. lepiej trzymać sie od nich z daleka

Praca do późnej starości

Podobno, co najmniej według statystyk, żyjemy coraz dłużej. Fakt ten stawia systemy emerytalne większości krajów europejskich przed bardzo trudnym zadaniem - jak sfinansować te długie lata emeryckiego "nieróbstwa"?

Najczęściej proponowanym rozwiązaniem jest próba podwyższania wieku emerytalnego. Rozwiązanie to wydaje się być logiczne. żyjemy dłużej i jesteśmy też zdrowsi (tak znowu twierdzą statystyki), a więc moglibyśmy popracować jeszcze tych kilka lat dłużej. Emeryckie "dolce vita" może przecież nieco poczekać, przynajmniej do siedemdziesiątki.

Ten świetny, z punktu widzenia systemów emerytalnych, plan ma jednak jedną podstawową wadę. Firmy wcale nie są zainteresowane zatrudnianiem starych pracowników. Wręcz przeciwnie, chcą się ich jak najszybciej pozbyć. Podobno starsi pracownicy psują pozytywny image firmy. No bo firma musi być w dzisiejszych czasach dynamiczna, elastyczna, pełna nowych idei i entuzjazmu, a to przecież wszystko atrybuty młodości.

Recepty na rozwiązanie tej kwadratury koła jak na razie więc nie widać. Rzut oka na aktualne statystyki (austriacka obok) pokazuje wręcz przeciwny trend. Ludzie idą aktualnie na emeryturę nieco wcześniej niż w latach siedemdziesiątych pomimo, że przeciętna długość naszego życia wrosła w tym samym czasie o dziesięć lat! Ciekawe również, że nawet w siedemdziesiątych latach ludzie przeciętnie nie pracowali do chwili osiągnięcia ustawowego wieku emerytalnego.

Tak to bardzo trudna sytuacja, ale ja znam rozwiązanie tego problemu. Trzeba sprowadzić masę młodych chińczyków, którzy będą na nas pracować, a my na jeszcze wcześniejszą emeryturkę sobie pójdziemy. Chińczyk będzie zadowolony no i my też jak emeryturka będzie rozsądna, a i zawsze można coś dorobić na lewo, bo przecież sił jeszcze nie brak. A przede wszystkim radować będzie się nasz pracodawca. A kto będzie płacił emerytury tym chińczykom? No o to to niech oni już się martwią sami!

Kaczyzm

To nowe dla mnie pojęcie usłyszałem dzisiaj w polskim radio w audycji "W samo południe". Przypomina nieco swym brzmieniem nazwę wielkich ideologii. Brzmi trochę jak liberalizm, czy konserwatyzm czy jak ostatnio całkiem niepopularny marksizm.

Można by więc powiedzieć, że kaczyzm brzmi dumnie, a może nawet śmiesznie?

Nie w pozytywnym sensie tylko raczej negatywnie mówili o kaczyźmie zaproszeni dziennikarze. Kaczyńskim udało się jak widać spolaryzować polską scenę polityczną w sposób absolutny. Aktualnie chyba już wszyscy są przeciw nim. To z pewnością duże osiągnięcie, ale nie jestem pewny czy aby na pewno zamierzone.

A tak na marginesie zastanawiam się dlaczego od wielu już lat żaden polski rząd nie jest w stanie przetrwać pełnej kadencji bez rozkładu własnego i struktur politycznych za nim stojących. Rząd AWS był końcem tego ruchu, a rządy Millera wbiły chyba ten ostatni gwóźdź do trumny lewicy. Wprawdzie PIS nie rozpadł się aż tak kompletnie jak poprzednie partie rządzące, ale wzmocniony do następnych wyborów iść z pewnością nie będzie. Te trzy ostatnie kadencje pełne były wewnętrznych sporów i rozpaczliwej walki o dotrwanie do końca kadencji za wszelką cenę. Obserwując to z zewnątrz mogę powiedzieć, że polskie życie parlamentarne nie jest bynajmniej nudne. W Polsce dzieje się dużo więcej niż w innych znanych mi krajach. Afera goni wręcz aferę. Niekiedy jednak dzieje się już naprawdę zbyt dużo. Sprawy zasadnicze niestety tylko z rzadka dominują nagłówki gazet.

Co jest przyczyną tej już tak długotrwałej sytuacji? Wybiera się w Polsce niewłaściwych ludzi, czy może odurza ich władza czy może raczej my Polacy nie lubimy jak ktoś stoi ponad nami i ściągamy go wszyscy za wszelką cenę w dół? Pewno jak zawsze w życiu po troszku wszystkiego.

czwartek, sierpnia 16, 2007

Symbol ateistów

Amerykańscy ateiści mają wreszcie (?) swój własny symbol.

Pojawił się on w ramach kampanii OUT, której autorem jest Richard Dawkins. Dawkins to teoretyczny biolog i autor wielu popularnych książek na temat ewolucji. Najbardziej znana jest nadal ta jego pierwsza pod tytułem "Samolubny gen". Nabyłem ją ostatnio podczas mej podróży do Londynu w ramach tej tam popularnej akcji "3 for 2" - kupujesz trzy książki, a płacisz za dwie. Czytam ją więc dopiero teraz - lepiej późno niż wcale, nieprawdaż? - w oryginale, czyli w tempie raczej umiarkowanym.

Dawkins to wojowniczy wyznawca teorii ewolucji. W jego świecie doboru naturalnego nie ma miejsca na Boga, czemu dał bardzo dosadnie wyraz w swej ostatniej książce "Bóg urojony" ("God delusion"). W ostatnich latach Dawkins zaangażował się mocno w walkę przeciwko zwolennikom kreacjonizmu (Creationism) i teorii inteligentnego projektu (Inteligent Design) o czym wspominałem tutaj. Dawkins jest zdania, że religijna interpretacja tematów tak fundamentalnych dla ludzi jak powstanie świata i ludzi nie wytrzymuje absolutnie konfrontacji z obiektywnymi faktami naukowymi. Głoszenie - a szczególnie nauczanie w szkołach, co jest ostatnio na serio rozważane w USA - każdej innej teorii powstania świata niż naukowa jest więc łagodnie mówiąc nierozsądne, a może nawet szkodliwe.

Ostatnią akcją Dawkinsa jest już wspomniana kampania OUT. Dawkins chce aby zwolennicy ateizmu, których jego zdaniem jest dużo więcej niż bardzo krzykliwych (w USA) aktualnie wyznawców religijnych (czy wręcz biblijnych) teorii stworzenia świata, otwarcie głosili swoje zdanie. Dawkins zachęca wszystkich aby publicznie i dumnie prezentowali swe przekonania.

PZ Myers, inny znany biolog zajmujący się teorią ewolucji, zaproponował na swym blogu Pharyngula z okazji kampanii OUT ten oto symbol dla ateistów. Podkreśla on jednak, że nie chodzi tu o symbol ateizmu czy bezbożności, a tylko a symbol wyrażający chęć pokazania własnych przekonań.

Czy ta czerwona litera "A", "scarlet letter" jak o niej mówi Myers, rzeczywiście zostanie zaakceptowana przez szerokie rzesze wyznawców naukowej teorii ewolucji, trudno powiedzieć. A jeżeli nawet to czy to naprawdę rozsądne, aby ateizm obrastał w symbole?

piątek, sierpnia 10, 2007

Czy życie bez komórki jest jeszcze możliwie?

Rozważając me ostatnie problemy z zepsutą komórką zacząłem zastanawiać się jak ludzie żyli dawniej bez tego urządzenia. Albo jeszcze dawniej nawet bez telefonu? Ja aktualnie sam sobie tego nie potrafię wyobrazić. I to nie tylko w życiu zawodowym ale również prywatnym.


Te czasy nie są nie aż tak odległe. Sam dobrze pamiętam, jak po przyjeździe do Austrii kilka ładnych lat żyłem bez telefonu. Tak, tak zupełniutko bez. Miałem wtedy sporo znajomych, a i spotykaliśmy się dosyć często. Umawianie się funkcjonowało wtedy również bez telefonu. Sam już nie mogę sobie przypomnieć jak to organizowaliśmy, ale szczególnych problemów z tym nie było. Chyba często łaziłem do budki telefonicznej o dzwoniłem do tych co telefon mieli. Oni byli niejako taką skrzynką kontaktową. A w ostateczności można zawsze było znajomych po prostu tak bez zapowiedzi odwiedzić. Albo wiedziałem dobrze gdzie oni zwykli chadzać wieczorami i tam ich dopadałem.


A teraz każdy lata z komórką, a niektórzy z kilkoma, w garści i na nic nie ma czasu. Jest wprawdzie zawsze osiągalny, ale po za tym nic więcej. Takie to już czasy nastały.

wtorek, sierpnia 07, 2007

Nieszczęścia chodzą zwykle parami

Albo może nawet w dużych grupach. Przynajmniej w moim życiu to to już jest.


W życiu codziennym teoretyczne reguły rachunku prawdopodobieństwa chyba całkiem zawodzą. Jakby w tym zakresie nie obowiązywały. To co jest mało prawdopodobne zdarza się bardzo często, a najczęściej do tego w najbardziej nieodpowiednim momencie. Amerykanie moją nawet formalne prawo opisujące takie sytuacje, zwane prawem Murpthy'ego. Według tego fatalistycznego prawa sformułowanego na podstawie obserwacji "Jeżeli coś może się nie udać - nie uda się na pewno".


Weźmy na przykład rozmowy telefoniczne. Jeżeli właśnie ktoś zadzwonił na naszą komórkę to jest prawie pewne, że w tym samym czasie zadzwoni również jakiś inny rozmówca. A potem czasami i kilka godzin nie dzwoni nikt.


Albo to co przytrafiło mi się w ostatni piątek. Otóż wybrałem się na taką małą konferencję na temat nowej wersji ITIL 3. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, że ITIL (Information Technology Infrastructure Library) to kodeks postępowania (best practices) dla działów informatyki. Zawiera on zbiór zaleceń, jak efektywnie i skutecznie oferować usługi informatyczne. Od czasu jego pierwszej edycji na początku lat 90-tych uzyskał sporą polularność wśród informatyków, którzy używają jako modelu generalnego modelu usług informatycznych.


Miałem tego dnia ochotę posłuchać w spokoju jakie to zmiany w modelu wprowadza wersja 3 ITIL. Prawie zaraz na samym początku zebrania dopadł mnie jednak telefon od asystentki naszego naj- najważniejszego prezesa. Znacie te asystentki prezesów? Jeszcze jakiś czas temu zwano je po prostu sekretarką, ale dzisiaj to już niemodne. Jak by ich nie zwał są to szalenie ważne osoby od których zależy naprawdę bardzo dużo. Złośliwi twierdzą, że są one dużo ważniejsze od samego prezesa. W każdym razie jeżeli nie chcesz mieć kłopotów z prezesem to należy z nimi dobrze żyć.


Ta asystentka dzwoni do mnie naprawdę rzadko. Jak jestem w moim biurze praktycznie nigdy. Najczęściej dopada mnie na różnych targach, sympozjach czy wręcz na urlopie. Jakby dokładnie wiedziała kiedy mnie nie ma w biurze.


I tak zamiast posłuchać o nowościach ITIL spędziłem sporo czasu na korytarzu dzwoniąc do różnych ludzi, aby załatwić tę rzekomo niezwykle ważną i na dodatek pilną (zdaniem asystentki) sprawę. Aż tu nagle moja komórka zaprotestowała. Po kilku sekundach rozmowy czy odbierania maili wyłączała się po prostu.


I tu pojawił się poważny dylemat. Co tu robić? Wrócić spokojnie na salę konferencyjną czy jechać do firmy aby zakończyć sprawę? W końcu udało mi się wysłać jeszcze kilka SMSów ogłaszając przy tym mą komórkową nieobecność. Po czym wróciłem do Sali konferencyjnej pewny, że już teraz nikt nie będzie zakłócał mego spokoju.