wtorek, października 23, 2007

Londyńskie spacery


Weekend był bardzo udany. Pogoda wyśmienita - słonecznie i 14 stopni, całkiem inna niż powszechne mniemanie o tej Londyńskiej mgle i deszczu - do długich pieszych spacerów. Piesze wędrówki to moje ulubione zajęcie. Potrafię spędzić cały dzień "w drodze". Wieczorem nóg nie czuję, ale następnego dnia ruszam znowu na odkrywanie Londynu.

Londyn to moje ulubione miasto. Moja przygoda z nim zaczęła się przed laty już prawie dwudziestu. W pewien marcowy dzień roku 1989 wylądowałem na lotnisku Gatwick, aby w Londynie zdać ważny (chyba przede wszystkim z ambicjonalnych względów) egzamin. Już wtedy biegałem zafascynowany tyn miastem i jego mieszkańcami do późnego wieczora. Od tego czasu odwiedzam to miasto bardzo regularnie (o czym również już tutaj pisałem), włóczę się się po londyńskich ulicach, siorbię piwko w pubach, piję kawę w niezliczonych barach kawowych i podpatruję tutejsze życie. Jest coś naprawdę wyjątkowego w tej londyńskiej ulicy.

Zahartowana nacja.
Pamiętam jeszcze dobrze Londyn z czasu mych pierwszych podróży w latach osiemdziesiątych, czy na początku lat dziewięćdziesiątych. Puby jak również inne lokale były niejako odseparowane od ulicy drzwiami i grubą z reguły nieprzezroczystą szybą okienną. Europejski trend to spędzania czasu na ulicy dotarł w między czasie nawet do Londynu. Dzisiaj praktycznie przed każdym pubem, restauracją czy barkiem stoi kilka stolików na ulicy.

Ludzie jędzą coś tam i popijają jak widać bardzo chętnie na świeżym - jeżeli to londyńskie zasługuje na takie określenie - powietrzu. Siedzą tak nawet do późnego wieczora chociaż teraz jesienią jest już raczej dosyć chłodno, tak około 7 stopni.

Podziwiam tę odporność na chłód "prawdziwych" Anglików. Chłopcy z krótkimi rękawami, dziewczyny z gołymi nogami, a niektóre nawet w sukienkach z dużych dekoltem to normalny widok na londyńskich ulicach. Ja zakutany w gruby sweter i kurtkę, a oni biegają pół nadzy. Do tego naprawdę nie robią wrażenia zmarzniętych. Dlaczego więc mi jest zimno?

Picie na ulicy
Innym ulubionym "sportem" londyńskim jest picie na ulicy. W porze lunchu albo wieczorem wokół pubów gromadzą się zbyt lekko jak na porę roku ubrani ludzie. Stoją w grupkach, absolutnie nieczuli na chłód i bawią się wyśmienicie popijając przy tym. Przechodząc obok myślisz, że lokal jest wypełniony po brzegi i dla tych stojących na ulicy już tam nie ma miejsca. Jeżeli jednak zajrzysz do środka to zdziwisz się mocno. Wprawdzie i w środku pełno ludzi, ale jeszcze sporo miejsca. Duża część tych z ulicy zmieściłaby się tam.

Dlaczego więc stoją na ulicy zamiast wejść do pubu? Może to efekt przepisów zabraniających palenie w lokalach. Albo po prostu londyńska potrzeba marznięcia?

2 komentarze:

jazzowa pisze...

hmm... nie byłam tam.. ale wierząc w to co piszesz.. dziwi mnie mocno pęd do marznięcia... Jakoś nie odkrywam go w sobie ni ciutki...

Może to rodzaj masochizmu wpisany w nację?... ;o)

Krzysztof pisze...

Zapewne. Oni chcą być silni i odporniejsi niż inni.