piątek, sierpnia 31, 2007

Mattsee - bardzo spokojne miasteczko niedaleko Salzburga

Ostatnie dwa dni spędziłem służbowo Mattsee. Zebrali się tam sprzedawcy mojej firmy aby omówić strategię na przyszły rok. Ja natomiast wymądrzałem się przez chwilę bardzo długą o Euro-SOX i bezpieczeństwie IT. Przeszło 40 slajdów zaprezentowałem, cud że ludzie nie zasnęli przy tym.

Ale nie o tym chciałem mówić tylko o samym wyjeździe no i o Mattsee. Ogólnie bardzo lubię te różne krótkie wypady w nowe mi jeszcze nieznane miejsca, nawet jak są to wyjazdy służbowe. To jest zawsze pewna szansa wyskoczenia z tego codziennego i dosyć szalonego rytmu i nieco innego spojrzenia na życie. Jeździmy zwykle do bardzo atrakcyjnych miejscowości i mieszkamy w dobrych hotelach, więc jest naprawdę fajnie. Za każdym razem jestem zauroczony okolicą i obiecuje sobie, że wnet przyjadę tu prywatnie. Nigdy jednak, jak dotychczas, tych planów nie zrealizowałem. Sam nie wiem dlaczego.

A teraz już o samym Mattsee. Otóż Mattsee to taka całkiem malutka miejscowość nad niedużym jeziorem o tej samej nazwie, a tuż obok jest i drugie jeziorko. Mattsee otoczone jest uroczymi pagórkami, wokół jest dużo lasów i wspaniale zielonych łąk. Mattsee położone jest bardzo korzystnie jakieś 20 km od nad toż przeładowanego turystami Salzburga. Miasteczko to jest więc łatwo osiągalne zarówno z Wiednia jak i z Monachium.

Mattsee to miasto dla turystów, które żyje dla nich i z nich czerpie swe bogactwo. Gdzie nie spojrzysz zadbane, wychuchane domki z pięknymi fasadami, ozdóbkami, różnymi drewnianymi przybudówkami i balkonikami z których zwisają olbrzymimi przeszło metrowymi kiściami wspaniale kolorowe pelargonie i bratki. Drewniane elementy dodają tym domom swoistego uroku, no a szczególnie atrakcyjne są te bardzo stare, prawie całkiem drewniane. Jak już mówiłem wszystko tutaj czyściutkie i wysprzątane. Ogródki pełne kwiatów i krzewów, jeden ładniejszy od drugiego. Pola dobrze zorganizowane jak z obrazka, a na wspaniale zielonych (tutaj dosyć często i rzęsiście pada) łąkach pasą się błyszczące czystością brązowo-kremowe krowy.

Nocowaliśmy w hotelu zamkowym (Schlosshotel). Już dla samego tego hotelu warto tutaj przyjechać. Pełno w nim starych dupereli, stare drewniane szafy, krzesła i fotele. Wszystko jednak czyściuteńkie, zadbane. Hotel pełen zakamarków i przeszklonych werand sprawia nieco tajemnicze wrażenie. Pokoje duże, dobrze wyposażone i bardzo przytulne, tak jak i cały ten stary hotel.

Mattsee to czysty spokój. Nie dzieje się tu praktycznie nic. Można poszwędać się po miasteczku (ale to nie trwa długo, bo dziura to straszna) czy okolicy, popływać w jeziorku wpław albo jakąś tam łódeczką i wypić kawę czy piwo w jednej z wielu tutejszych kawiarni czy restauracji. To urokliwe, zadbane i delikatnie mówiąc lekko śpiące miasteczko, jak i ta łagodna, ale wcale nie nudna okolica, działa bardzo uspokajająco. Łatwo tu wyciszyć się kilka dni, bo dłużej tego chyba nikt nie wytrzyma. No może jedynie ci emeryci, których tutaj pełno jest. Jeżeli więc masz stargane nerwy, wszystko cię irytuje, na nic nie masz siły to Mattsee jest idealne. Po kilku dniach pobytu tutaj wracasz jak nowo narodzony to codzienności. Ja niestety musiałem to już zrobić po kilku godzinach ;-(

czwartek, sierpnia 30, 2007

Kanibalizm w Austrii

Okropny przypadek kanibalizmu wydarzył się przed dwoma dniami we Wiedniu. Psychicznie chory dziewiętnastolatek zamordował bestialsko w mieszkaniu dla bezdomnych swego współmieszkańca, rozkroił go i wyjął mu narządy wewnętrzne. Zachodzi podejrzenie, że część z nich następnie skonsumował i to chyba na surowo. Dlaczego to zrobił nie dowiemy się zapewne nigdy. Sprawca już od dzieciństwa przebywał w różnych zakładach psychiatrycznych, miał zawsze skłonności do zachowań agresywnych, a kontakt z nim był od tego czasu bardzo ograniczony.

Na marginesie tego wydarzenia zauważyłem jawny przypadek prasowej manipulacji. Praktycznie we wszystkich gazetach austriackich artykuły na ten temat ukazały sie na pierwszej stronie. W większości rzeczowe doniesienia o tym strasznym wydarzeniu opatrzone wielkimi tytułami jak na przykład "Przypadek kanibalizmu w Austrii".

Jedna z brukowych gazet opatrzyła artykuł na ten temat bardzo agresywnym tytułem "Niemiecki kanibal zamordował i zjadł spokojnego Austriaka". Czyż to nie czysty przykład manipulowania nastrojami nie lubiących Niemców austriackich czytelników?

Nie można też zarzucić gazecie, że pisze nieprawdę. Sprawca jest rzeczywiście Niemcem z pochodzenia. Jednak fakt ten nie ma w tym przypadku absolutnie żadnego znaczenia. Tytuł tego artykułu zdaje się jednak sugerować jakiś związek między pochodzeniem sprawcy a jego kanibalistycznym czynem. Jaki cel ma w tym ta gazeta nie wiem. Może oni sądzą, że ta dodatkowa gra na emocjach podniesie im dodatkowo nakład?


niedziela, sierpnia 26, 2007

Groźne spotkania

Interesujące są te olbrzymy


... ale strasznie groźne. lepiej trzymać sie od nich z daleka

Praca do późnej starości

Podobno, co najmniej według statystyk, żyjemy coraz dłużej. Fakt ten stawia systemy emerytalne większości krajów europejskich przed bardzo trudnym zadaniem - jak sfinansować te długie lata emeryckiego "nieróbstwa"?

Najczęściej proponowanym rozwiązaniem jest próba podwyższania wieku emerytalnego. Rozwiązanie to wydaje się być logiczne. żyjemy dłużej i jesteśmy też zdrowsi (tak znowu twierdzą statystyki), a więc moglibyśmy popracować jeszcze tych kilka lat dłużej. Emeryckie "dolce vita" może przecież nieco poczekać, przynajmniej do siedemdziesiątki.

Ten świetny, z punktu widzenia systemów emerytalnych, plan ma jednak jedną podstawową wadę. Firmy wcale nie są zainteresowane zatrudnianiem starych pracowników. Wręcz przeciwnie, chcą się ich jak najszybciej pozbyć. Podobno starsi pracownicy psują pozytywny image firmy. No bo firma musi być w dzisiejszych czasach dynamiczna, elastyczna, pełna nowych idei i entuzjazmu, a to przecież wszystko atrybuty młodości.

Recepty na rozwiązanie tej kwadratury koła jak na razie więc nie widać. Rzut oka na aktualne statystyki (austriacka obok) pokazuje wręcz przeciwny trend. Ludzie idą aktualnie na emeryturę nieco wcześniej niż w latach siedemdziesiątych pomimo, że przeciętna długość naszego życia wrosła w tym samym czasie o dziesięć lat! Ciekawe również, że nawet w siedemdziesiątych latach ludzie przeciętnie nie pracowali do chwili osiągnięcia ustawowego wieku emerytalnego.

Tak to bardzo trudna sytuacja, ale ja znam rozwiązanie tego problemu. Trzeba sprowadzić masę młodych chińczyków, którzy będą na nas pracować, a my na jeszcze wcześniejszą emeryturkę sobie pójdziemy. Chińczyk będzie zadowolony no i my też jak emeryturka będzie rozsądna, a i zawsze można coś dorobić na lewo, bo przecież sił jeszcze nie brak. A przede wszystkim radować będzie się nasz pracodawca. A kto będzie płacił emerytury tym chińczykom? No o to to niech oni już się martwią sami!

Kaczyzm

To nowe dla mnie pojęcie usłyszałem dzisiaj w polskim radio w audycji "W samo południe". Przypomina nieco swym brzmieniem nazwę wielkich ideologii. Brzmi trochę jak liberalizm, czy konserwatyzm czy jak ostatnio całkiem niepopularny marksizm.

Można by więc powiedzieć, że kaczyzm brzmi dumnie, a może nawet śmiesznie?

Nie w pozytywnym sensie tylko raczej negatywnie mówili o kaczyźmie zaproszeni dziennikarze. Kaczyńskim udało się jak widać spolaryzować polską scenę polityczną w sposób absolutny. Aktualnie chyba już wszyscy są przeciw nim. To z pewnością duże osiągnięcie, ale nie jestem pewny czy aby na pewno zamierzone.

A tak na marginesie zastanawiam się dlaczego od wielu już lat żaden polski rząd nie jest w stanie przetrwać pełnej kadencji bez rozkładu własnego i struktur politycznych za nim stojących. Rząd AWS był końcem tego ruchu, a rządy Millera wbiły chyba ten ostatni gwóźdź do trumny lewicy. Wprawdzie PIS nie rozpadł się aż tak kompletnie jak poprzednie partie rządzące, ale wzmocniony do następnych wyborów iść z pewnością nie będzie. Te trzy ostatnie kadencje pełne były wewnętrznych sporów i rozpaczliwej walki o dotrwanie do końca kadencji za wszelką cenę. Obserwując to z zewnątrz mogę powiedzieć, że polskie życie parlamentarne nie jest bynajmniej nudne. W Polsce dzieje się dużo więcej niż w innych znanych mi krajach. Afera goni wręcz aferę. Niekiedy jednak dzieje się już naprawdę zbyt dużo. Sprawy zasadnicze niestety tylko z rzadka dominują nagłówki gazet.

Co jest przyczyną tej już tak długotrwałej sytuacji? Wybiera się w Polsce niewłaściwych ludzi, czy może odurza ich władza czy może raczej my Polacy nie lubimy jak ktoś stoi ponad nami i ściągamy go wszyscy za wszelką cenę w dół? Pewno jak zawsze w życiu po troszku wszystkiego.

czwartek, sierpnia 16, 2007

Symbol ateistów

Amerykańscy ateiści mają wreszcie (?) swój własny symbol.

Pojawił się on w ramach kampanii OUT, której autorem jest Richard Dawkins. Dawkins to teoretyczny biolog i autor wielu popularnych książek na temat ewolucji. Najbardziej znana jest nadal ta jego pierwsza pod tytułem "Samolubny gen". Nabyłem ją ostatnio podczas mej podróży do Londynu w ramach tej tam popularnej akcji "3 for 2" - kupujesz trzy książki, a płacisz za dwie. Czytam ją więc dopiero teraz - lepiej późno niż wcale, nieprawdaż? - w oryginale, czyli w tempie raczej umiarkowanym.

Dawkins to wojowniczy wyznawca teorii ewolucji. W jego świecie doboru naturalnego nie ma miejsca na Boga, czemu dał bardzo dosadnie wyraz w swej ostatniej książce "Bóg urojony" ("God delusion"). W ostatnich latach Dawkins zaangażował się mocno w walkę przeciwko zwolennikom kreacjonizmu (Creationism) i teorii inteligentnego projektu (Inteligent Design) o czym wspominałem tutaj. Dawkins jest zdania, że religijna interpretacja tematów tak fundamentalnych dla ludzi jak powstanie świata i ludzi nie wytrzymuje absolutnie konfrontacji z obiektywnymi faktami naukowymi. Głoszenie - a szczególnie nauczanie w szkołach, co jest ostatnio na serio rozważane w USA - każdej innej teorii powstania świata niż naukowa jest więc łagodnie mówiąc nierozsądne, a może nawet szkodliwe.

Ostatnią akcją Dawkinsa jest już wspomniana kampania OUT. Dawkins chce aby zwolennicy ateizmu, których jego zdaniem jest dużo więcej niż bardzo krzykliwych (w USA) aktualnie wyznawców religijnych (czy wręcz biblijnych) teorii stworzenia świata, otwarcie głosili swoje zdanie. Dawkins zachęca wszystkich aby publicznie i dumnie prezentowali swe przekonania.

PZ Myers, inny znany biolog zajmujący się teorią ewolucji, zaproponował na swym blogu Pharyngula z okazji kampanii OUT ten oto symbol dla ateistów. Podkreśla on jednak, że nie chodzi tu o symbol ateizmu czy bezbożności, a tylko a symbol wyrażający chęć pokazania własnych przekonań.

Czy ta czerwona litera "A", "scarlet letter" jak o niej mówi Myers, rzeczywiście zostanie zaakceptowana przez szerokie rzesze wyznawców naukowej teorii ewolucji, trudno powiedzieć. A jeżeli nawet to czy to naprawdę rozsądne, aby ateizm obrastał w symbole?

piątek, sierpnia 10, 2007

Czy życie bez komórki jest jeszcze możliwie?

Rozważając me ostatnie problemy z zepsutą komórką zacząłem zastanawiać się jak ludzie żyli dawniej bez tego urządzenia. Albo jeszcze dawniej nawet bez telefonu? Ja aktualnie sam sobie tego nie potrafię wyobrazić. I to nie tylko w życiu zawodowym ale również prywatnym.


Te czasy nie są nie aż tak odległe. Sam dobrze pamiętam, jak po przyjeździe do Austrii kilka ładnych lat żyłem bez telefonu. Tak, tak zupełniutko bez. Miałem wtedy sporo znajomych, a i spotykaliśmy się dosyć często. Umawianie się funkcjonowało wtedy również bez telefonu. Sam już nie mogę sobie przypomnieć jak to organizowaliśmy, ale szczególnych problemów z tym nie było. Chyba często łaziłem do budki telefonicznej o dzwoniłem do tych co telefon mieli. Oni byli niejako taką skrzynką kontaktową. A w ostateczności można zawsze było znajomych po prostu tak bez zapowiedzi odwiedzić. Albo wiedziałem dobrze gdzie oni zwykli chadzać wieczorami i tam ich dopadałem.


A teraz każdy lata z komórką, a niektórzy z kilkoma, w garści i na nic nie ma czasu. Jest wprawdzie zawsze osiągalny, ale po za tym nic więcej. Takie to już czasy nastały.

wtorek, sierpnia 07, 2007

Nieszczęścia chodzą zwykle parami

Albo może nawet w dużych grupach. Przynajmniej w moim życiu to to już jest.


W życiu codziennym teoretyczne reguły rachunku prawdopodobieństwa chyba całkiem zawodzą. Jakby w tym zakresie nie obowiązywały. To co jest mało prawdopodobne zdarza się bardzo często, a najczęściej do tego w najbardziej nieodpowiednim momencie. Amerykanie moją nawet formalne prawo opisujące takie sytuacje, zwane prawem Murpthy'ego. Według tego fatalistycznego prawa sformułowanego na podstawie obserwacji "Jeżeli coś może się nie udać - nie uda się na pewno".


Weźmy na przykład rozmowy telefoniczne. Jeżeli właśnie ktoś zadzwonił na naszą komórkę to jest prawie pewne, że w tym samym czasie zadzwoni również jakiś inny rozmówca. A potem czasami i kilka godzin nie dzwoni nikt.


Albo to co przytrafiło mi się w ostatni piątek. Otóż wybrałem się na taką małą konferencję na temat nowej wersji ITIL 3. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, że ITIL (Information Technology Infrastructure Library) to kodeks postępowania (best practices) dla działów informatyki. Zawiera on zbiór zaleceń, jak efektywnie i skutecznie oferować usługi informatyczne. Od czasu jego pierwszej edycji na początku lat 90-tych uzyskał sporą polularność wśród informatyków, którzy używają jako modelu generalnego modelu usług informatycznych.


Miałem tego dnia ochotę posłuchać w spokoju jakie to zmiany w modelu wprowadza wersja 3 ITIL. Prawie zaraz na samym początku zebrania dopadł mnie jednak telefon od asystentki naszego naj- najważniejszego prezesa. Znacie te asystentki prezesów? Jeszcze jakiś czas temu zwano je po prostu sekretarką, ale dzisiaj to już niemodne. Jak by ich nie zwał są to szalenie ważne osoby od których zależy naprawdę bardzo dużo. Złośliwi twierdzą, że są one dużo ważniejsze od samego prezesa. W każdym razie jeżeli nie chcesz mieć kłopotów z prezesem to należy z nimi dobrze żyć.


Ta asystentka dzwoni do mnie naprawdę rzadko. Jak jestem w moim biurze praktycznie nigdy. Najczęściej dopada mnie na różnych targach, sympozjach czy wręcz na urlopie. Jakby dokładnie wiedziała kiedy mnie nie ma w biurze.


I tak zamiast posłuchać o nowościach ITIL spędziłem sporo czasu na korytarzu dzwoniąc do różnych ludzi, aby załatwić tę rzekomo niezwykle ważną i na dodatek pilną (zdaniem asystentki) sprawę. Aż tu nagle moja komórka zaprotestowała. Po kilku sekundach rozmowy czy odbierania maili wyłączała się po prostu.


I tu pojawił się poważny dylemat. Co tu robić? Wrócić spokojnie na salę konferencyjną czy jechać do firmy aby zakończyć sprawę? W końcu udało mi się wysłać jeszcze kilka SMSów ogłaszając przy tym mą komórkową nieobecność. Po czym wróciłem do Sali konferencyjnej pewny, że już teraz nikt nie będzie zakłócał mego spokoju.