niedziela, listopada 02, 2014

Gdynia po latach

Gdynia to miasto mojej młodości. To w tym portowym mieście urodziłem się i tam między morzem, a zalesionymi klifami wyrastałem. Od kilkudziesięciu lat już tam jednak nie mieszkam. W czasach tej emigracji odwiedzałem Gdynię dosyć regularnie. Mieszkałem wtedy u mamy, a później u siostry. Chętnie odwiedzałem miejsca mi znane, miejsca ważnych zdarzeń w moim młodym życiu, miejsca dobrych i nie tak całkiem fajnych wspomnień, zerkałem w znane tylko mi zakątki, patrzyłem co zmieniło się w trakcie mojej nieobecności. Nigdy nie zabrakło mi czasu na spacer po bulwarze i skwerze Kościuszki i wypicie tam kawy, przyglądałem się nowym sklepom na Świętojańskiej czy Starowiejskiej. Lubiłem zerknąć na Plac Koszubski, poszwędać sie po halii targowej, która nadal zachowała swój urok. Ten tłok i pewien bałagan mocno przypomina nastrój tureckiego bazaru, gęstość kontaktów międzyludzkich jest nieporównywalnie większa niż w niezliczonych centrach handlowych, które powstały wokół miasta. No i oczywiście nie mogłem nie odwiedzić mojego ulubionego Orłowa, pięknej dzielnicy Gdynii położonej nad samym morzem i schowanej za wspaniałym klifem. Orłowo jest spokojne, nieco zaspane, ma w sobie troszkę smutku. Jednak ta mała plaża pomiędzy klifem i Kępą Redłowska porośniętą wspaniałym bukowym lasem, a rzeką Kaczą z widokiem na piękne molo, łodzie rybackie, suszące się sieci i to nieco stalowe morze szemrzące nieustannie ma coś smutno romantycznego w sobie. Szczególnie jesienią kiedy las porastający kępę Redłowską zmienia swój kolor z dnia na dzień.

Zawsze ze smutkiem opuszczałem Gdynię planując następny pobyt. Z biegiem czasu, a szczególnie w ostatnich latach moje pobyty tam stały się jednak dużo rzadsze. Zabrakło, niestety, rodziny, a nas bardziej ciągnęło do Włoch.  

Kiedy więc B zaproponowała wyjazd do Gdynii ucieszyłem się bardzo. Szybko znalazłem fajny apartament w dzielnicy nazywającej się kiedyś wzgórze Nowotki, bardzo blisko mojej szkoły średniej. Mieszkało nam się tam bardzo dobrze, wygodnie i było wszędzie blisko. Z hotelu mieliśmy wspaniały widok na zatokę i nawet Hel. Nocą widać było światła przepływających staków. Rano biegałem z Ginem po mych dawnych ścieżkach na kępie Redłowskiej czy Kamiennej Górze. Miałem przy tym wrażenie, jakby ta cała moja dawna okolica zmalała. W moich wspomnieniach te odległości były dużo większe. No bo teraz w ciągu godziny biegłem na Redłowo, potem w dół na Polankę Redłowską i bulwarem na skwer Kościuszki i z powrotem przez Kamienną Górę. W południe spacerowaliśmy z B boso po plaży rozbijając stopami lodowate przybrzeżne fale, ciesząc się przy tym słońcem, łagodną jak na te jesienne dni pogodą i wspaniałym morskim widokiem. 

Oczywiście zajrzeliśmy również do Orłowa, wypiliśmy kawę na tarasie domku Żeromskeigo. Kiedyś mieszkała tam koleżanka B, a teraz przerobili ten rybacki domek na kawiarnię. Orłowo jest nadal bez porównania dużo spokojniejsze niż Sopot, w którym zawsze pełno ludzi i dużo się dzieje. Ale jak już wspomniałem jest takie dużo bardyiej romantyczne. Może właśnie dlatego kilka młodych par robiła sobie w tym orłowskim plenerze zdjęcia ślubne.

Wieczorami odwiedzaliśmy rodzinę, albo dobrych znajomych. Nie zabrakło nam też czasu na przechadzki po mieście, chociaż niejedno też musieliśmy załatwić. Podziwialiśmy Sea Towers w porcie, ładne fasady domów w centrum, wspaniałe nowe domy i biura na Redłowie no i w Orłowie. Ach to osiedle białych i czarnych domów w pobliżu Alei Zwycięstwa jest po prostu przepiękne. 

Ja, jak zwykle, trochę podglądałem ludzi, patrząc jak żyją. Rano przyglądałem się innym biegaczom, rowerzystom czy spacerowiczom, ludziom na przystankach autobosowych, czy kupującym w sklepach. Wydało mi się, że życie spokojnie toczy się w tym mieście. Bardzo spodobały mi się małe sklepiki na osiedlach, gdzie można kupić prawie wszystko i to do dziesiątej wieczorem. Sam kupiłem w jednym z nich krótko przed dziesiątą butelkę francuskiego wina. Wino francuskie w sklepiku na każdym rogu! To coś o czym przed laty nawet nie śmiałem zamarzyć. W Gdyni jest wszystko co jest potrzebne i przyjemne w życiu, a to wszystko jest tam tak blisko koło siebie. Nie trzeba daleko jeździć, wszystko jest w zasięgu ręki. Gdzie nie spojrzeć widać albo las na pagórkach otaczających Gdynię albo morze. Myślę, że dobrze żyje się w Gdyni. 

I znowu niechętnie, z łezką w oku opuszczałem to piękne miasto. Moje miasto. 

A tutaj kilka zdjęć z Gdyni

Statek piracki przy skwerze Kościuszki



Sea Towers w gdyńskim porcie. 



Gino zwiedza Gdynię


Widok na morze z naszego hotelu



Plaża w Orłowie i klif Redłowski



Plaża w Orłowie


Na tarasie w domku Żeromskiego



sobota, sierpnia 23, 2014

Wołanie o krew

Bardzo radykalne komentarze można niekiedy przeczytać w internecie. I tak pod filmikiem pokazującym kierowcę wyprzedzającego na trzeciego obok słusznego oburzenia pojawiają się też i takie głosy - 

"Takiego bydlaka powinno się zastrzelić na miejscu jak wściekłego psa."

Niedawno na urlopie we Włoszech spotkaliśmy w kawiarni grupkę jak się nam wydawało sympatycznych Polaków. A że byliśmy na urlopie z psem szybko rozmowa zeszła na temat psów. Ktoś opowiedział o strasznym losie jakiegoś psa we wrocławskim, głodzonego i katowanego przez właściciela. A inny ktoś zaraz na to - 

"Takich ludzi to trzeba od razu wieszać, bo inaczej nigdy nie zrozumieją, że robią źle."

Rozumiem oburzenie w obu wypadkach ale w żadnym wypadku nie mogę się zgodzić na tak szybkie szafowanie karą śmierci i grożenie linczem. Może to tylko takie gadanie, może ci ludzie nie są aż tak żądni krwi jak mi się wydaje. Nawet jednak takie gadanie uważam za niebezpieczne. Jeżeli nie oni wykonają ten wyrok, który tak łatwo postanowili, to taka mowa stwarza dobry społeczny nastrój do linczu i samosądów. To język nienawiści i skrajnego radykalizmu. Wykroczenie innych chcą karać równie ochydnym wykroczeniem. Mówię "Nie" tej słownej nienawiści.

Evernote helps you remember everything and get organized effortlessly. Download Evernote.

niedziela, sierpnia 10, 2014

Starożytne wojny o Jezusa

Philip Jenkins, amerykański historyk specjalizujący się we wczesnym chrześciaństwie, napisał bardzo ciekawą książkę o początkach religii chrześciańskiej. Celem Jenkinsa było pokazanie jak przez pierwsze cztery do pięciu wieków chrześciaństwa kształtowała się jego powszechnie teraz uznana przez kościóły katolickie i ewangelickie doktryna. Jenkins skupia się szczególnie na temacie natury Jezusa. Kwestia czy był on Bogiem, czy człowiekiem, czy jednym i drugim jednocześnie, a jeżeli tak to w którym momencie Bóg wstąpił w człowieka Jezusa, była bardzo gorąco dyskutowana na przestrzeni tych pierwszych kilku wieków chrześciaństwa. Zwolennicy dowolnej teorii, a było ich w tamtych czasach mnóstwo, znajdowali na jej poparcie wystarczająco dowodów w ewangeliach czy pismach pierwszych chrześciańskich myślicieli. Wyznawcy każdej z tych teorii byli mocno przekonani o swojej prawdzie i wszystkim innym odmawiali prawa do poznania prawdy. Inni to byli heretycy i jako takich wykluczano ich z tego jeszcze młodego kościoła. Przy czym ponieważ raz jedni, a raz inni brali w tym sporze górę to obwinienia o herezję i wygnania dotyczyły wszystkich odłamów. Te ideologiczne animozje toczyły się nie tylko w listach i innych pismach, ale także nie stroniły od przemocy. Wygnanie, uwięzienie czy całkiem często mordowanie oponentów religijnych było wtedy powszechne. Jenkins porównuje stosunki wtedy panujące do fanatycznego islamu z czasów nowożytnych. Gotowość zlikwidowania inaczej wierzących siłą była nawet większa niż u współczesnych fundamentalistów islamskich. Unoszenie się honorem przy najmniejszym podejrzeniu o obrazę tej jedynej i słusznej religii i żądanie kary najwyższej było również na porządku dziennym. W końcowym efekcie te doktrynalne spory doprowadziły do rozłamu wewnątrz wczesnej religii chrześciańskiej albo inaczej mówiąc nie udało się wtedy stworzyć wspólnego kościoła wokół wspólnej doktryny wiary. Jenkins idzie nawet dalej, twierdząc, że spory tak dalece osłabiły kościoły wschodnie (Antiocha i Alexandria), że nie były one wstanie się obronić przed naporem muzułmanów.


Jenkins mocno podreśla, że obecna interpretacja wielu doktryn religijnych nie została chrześcianom dana poprzez ewangelie czy pisma wchodzące w skład Nowego Testamentu - nie wspominając o fakcie, że zestaw pism zawartych w Nowym Testamencie też kształtował się przez wieki. Pojęcie samego Boga (Trójcy Świętej)  i natury Chrystusa było dyskutowane (często przy użyciu przemocy) przez wieki. Różne pierwsze silne kościoły chrześciańske (takie jak Aleksandria, Antiocha, Konstantinopol czy Rzym) reprezetowały różne poglądy na ten temat i absolutnie nie chciały z nich zrezygnować. Również pierwsze sobory chrześciańskie (Nicea, Efez, Chalkedon) nie były zgromadzeniem teologów, na których w uczony sposób dyskutowano o interpretacji ewangelii i innych spornych kwestiach religijnych, a wygrywał ten, komu udało się innych przekonać siłą argumentów. Nie, te sobory to była próba uzyskania większości dla swoich idei za wszelką cenę. Wszelkie środki i metody były dobre, jeżeli prowadziły do tego celu. Nie przypadkiem drugi sobór w Efezie do dzisiaj określa się jako zbójecki. 

Nie tylko jednak biskupi i ludzie religii gorliwie walczyli o swoje interpretacje religijne. Również świecy władcy ingerowali w te dyskusje i próbowali przeforsować im przyjazną interpretację. Jak Jenkins pisze, o tym jak dzisiaj chrześcianie rozumieją Jezusa decydowało 4 patriarchów, 3 królowe i 2 imperatorów. Dyskuja miała więc nie tylko religijny charakter ale również polityczny. W gruncie rzeczy szło o władzę i wpływ na bieg wydarzeń. 

Czy na końcu zwyciężyła prawda? Jenkins mocno w to wątpi. Nie siła argumentów teologiczych decydowała o zwycięstwie, lecz pozycja polityczna spierających się, ich zdolność wpływania i mobilizowania fanatycznych mas. Jenkins pisze: 

"In the controversies of the fifth and sixth centuries, the outcome was shaped not only by obviously religious dimensions but by factors that seen quite etraneous. This was not a case of one side producing better arguments in its cause, of a deeper familirity with Scripture or partristic texts: all sides had excellent justifications for their positions. All , equally, prduced men and women who practiced heroic ascetism and who demostrated obvious sancity. waht mattered were the interests and obsessions of rival emperors and queens, the rol of competing ecclesiastical princes and their churges, and the empire`s military success or failures against particular barbarian nations. To oversimplify, the fate of Christian doctrine was deeply influenced by just how well or badly the empire was fighting Attila the Hun."

Jeszcze słówko o honorze. Jenkins podkreśla, że idea honoru i clanu, jeszcze ciągle mocno dominująca w obszarze morza śródziemnego, była bardzo często głównym motywatorem zwalczania religijnych oponentów. Nie religijne argumenty ale rzekomo urażona Boska duma pchała ludzi do czynów jakże niezgodnych z głoszoną przez nich religią i jej absolutnie niegodnych. Tak było przez wieki i tak jest do dziś.

"Driving extremism was the concept of honor. Througout the centuries, ideas of honor have often served as an underappreciated component of religious conflict, and not just within Christianity."

  

piątek, lipca 11, 2014

Oby złe duchy opuściły premiera, prezydenta!

To, że jest sporo urzędników kościelnych, którzy w swym radykalizmie już zatracili poczucie realizmu, mnie nie dziwi. To, że wybitni reprezentanci głównej partii opozycyjnej stoją i klaszczą zachwyceni, gdy nawiedzony klecha wypędza diabły i złe duchy z prezydenta i premiera już mnie mocno zdumiewa. Na ile ludzie ci są obliczalni jako politycy, jeżeli poddają się aż tak swoistym emocjom i popierają ekstremalny radykalizm? O co będzie gdy egzorcystyczne zabiegi nie przyniosą oczekiwanego skutku? Czy sięgną oni wtedy do innych wyśmienitych metod dobrze sprawdzonych w średniowieczu? 

A tak na marginesie to egzorcyzmy znowu stają się modne. Tak, tak. Egzorcystów przybywa i są zawaleni robotą, bo przez te lata zaniechania złe duchy rozpleniły się strasznie. Ta doskonała średniowieczna technika niszczenia przeciwników jedynej prawdziwej religii całkiem niesłusznie była przez lata w zapomnieniu. Teraz wraca do łask. Właśnie Watykan uznał oficjalnie zrzeszenie egzorcystów. Te polskie wypędzania złych duchów są więc całkiem trendy.   

Wracając do samych nosicieli złych duchów widać wyraźnie, że umizgi prezydenta, premiera i innych polityków tego obozu politycznego do katolickich hierarchów (bo nikt mi nie wmówi, że ten obłąkany klecha mógłby wypowiadać te brednie bez przynajmniej milczącej zgody hierarchów) pozostają bez odzewu. Oni dla radykałów katolickich, a w tym kierunku kroczą chyba wszyscy kościelni mocodawcy, raz na zawsze pozostaną obcy. Są i będą obcy, bo nie są wystarcająco radykalni i zachowali jeszcze resztkę niezależności. Ich uniżone gesty wobec kościoła są przyjmowane, ale nie zmieniają ich podrzędnego statusu. Ich przymilanie się katolickiemu elektoratowi i tak nie zmieni jego preferencji wyborczych i nie zatrzyma nieustannej radykalnej nagonki na nich.

Panie Prezydencie! Panie Premierze! Ta widoczna dla wszystkich i absolutna porażka waszej polityki ustępowania i aktów podlizywania się katolickim możnowładcom to chyba właściwy moment aby się chwilę nad nią zastanowić i ją zmienić. To chyba ostatnia szansa dla was, aby powiedzieć nie katolickiemu radykalizmowi i ratować te żałosne resztki świeckiego państwa. Pan Premier coś tam niedawno wspominał o nie-klękaniu przed katolickimi zwierzchnikami. Może to czas, żeby wreszcie wstać z tych klęczek, bo kolana już nas wszystkich strasznie bolą! 

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,16307453,Ks__Malkowski_odprawia_egzorcyzmy_wobec_Tuska___Oby.html#BoxSlotI3img

Genetyk o prawie sumienia

W zupełności zgadzam się z genetykiem Prof. Jakubowskim, który mówi

Tej wielkiej debaty nad sumieniem dyrektora, która się teraz przetacza, w ogóle nie powinno być. Jeśli komuś sumienie nie pozwala na wykonywanie zakontraktowanych świadczeń, to nie powinien być dyrektorem szpitala.

I jeszcze jeden cytat z komentarzy do tego artykułu:

Czy usuwany półd czuje i co czuje? Ja tego też nie wiem. Wiem natomiast, bo to widać gołym okiem, jak czuje narodzone dziecko, nie mogące funkcjonować bez codziennych porcji leków, bez pompy insulinowej, bez sztucznej nerki, bez możliwości samodzielnego podniesienia się. Wiem, jak się czują rodzice takiego dziecka, żyjący ze swiadomoscią, że ich kiedyś zabraknie, a ono będzie zdane na łaskę i niełaskę obcych ludzi. Wiem, jak się czują rodzice takiego dziecka, zaślinonego, robiacego w pieluchy nastolatka czy trzydziestolatka, z ktorym nie ma kontaktu żadnego, ale serce mu bije. Autorytety tego nie wiedzą. Autorytety mają za to sumienie, ale tylko na potrzeby płodu. To troszkę za mało do świętości.

Cały tekst w wyborczej:
http://wyborcza.pl/1,75478,16306056,Genetyk_o_sprawie_prof__Chazana__Mowienie_pacjentce_.html#BoxSlotI3img#ixzz379SddNlI

czwartek, lipca 10, 2014

Szantaż sumienia

Czytając ostanio polską prasę dowiedziałem się, że są w Polsce (i jak na razie tylko w Polsce na szczęście) ludzie, którzy mają prawo do posiadania sumienia. Naturalnie tylko niektórym przyznano takie wyjątkowe prawo. Ci wybrani mogą czynić to co sumienie im nakazuje lub nie czynić tego, co uważają za niezgodne z własnym sumieniem. Zrozumiałe przy tym jest, że prawo  stanowione tych ludzi z sumieniem absolutnie nie obowiązuje. Oni muszą się kierować jedynie wskazaniami instytucji posiadającej prawo, które nadała sobie zresztą sama, do absolutnego decydowania o tym co moralne i dozwolone. 

Ci wybrańcy z sumieniem to oczywiście fanatycy katoliccy. Wszyscy inni ludzie ze zrozumiałych powodów prawa do posiadania sumienia nie posiadają. Oni muszą zyć zgodnie z zasadami prawa i przede wszystkim całkowicie podporządkować się tym ludziom z sumieniem. 

Te z europejskiego punktu widzenia kuriozalne prawo sumienia pokazuje dokładnie, że to droga do nikąd. Społeczeństwo i pańwsto zaakceptowałz żądania katolickich fanatyków tworząc niedobre ale konkretne prawo. Zamiast akceptacji ze strony fanatyków pojawiły się tylko nowe żądania i prowokacyjne akty łamania obowiązujących przepisów. Hierarchowie kościelni oficjalnie zachęcają do ignorowania obowiązującego prawa szantażując wszystkich sumieniem. Bo sumienie katolika to podobno coś absolutnie nadrzędnego i zdanie całej reszty społeczeństwa nie ma tu w ogóle znaczenia. Każde ustępstwo fanatykom nie prowadzi więc do kompromisu. Kompromis to coś, co fanatycy nigdy nie zaakceptują. Fanatycy natychmiast wysuwają nowe żądania szantażując tym całe społeczeństwo. Wszystko, ich zdaniem, musi być absolutnie podporządkowane ich sumieniu i ich wyznaniu, którego oczywicie pod żadnym pozorem nie wolno obrażać. A o tym co jest obrazą ich uczuć religijnych decydują oczywiście sami fanatycy. Sumienie i uczucia niekatolików są tutaj bez znaczenia.

Czas więc najwyższy powiedzieć nie dla wszelkich ustępstw dla katolickich fanatyków i zadbać o to aby obowiązujące prawo była bezwględnie respektowane. Przez wszystkich bez wyjątku. 
     

środa, lipca 09, 2014

Awantura o niedźwiedzia, byka i inne pogańskie bałwany | Depoganizacja, głupcze! - Polityka.pl

Bardzo dobry artykuł w dowcipny sposób obrazujący narastanie religijnego fundamentalizmu w Polsce. Temat jest wprawdzie do raczej do płaczu, bo Polska szybkimi krokami przestaje być krajem świeckim i zmierza ku totalitarnym państwom wyznaniowym, jakie znamy jedynie w sferze wpływów religii islamskiej. Niemmniej jednak niekiedy zamiast płakać lepiej w śmieszny sposób uwypuklić sedno problemu, co autorka tego artykułu robi bardzo dobrze. Tutaj mała próbka:

"Takie pomysły to część trwającego w Polsce brutalnego ataku na Kościół, który ostatnio bardzo się nasila. Formułowane są drakońskie postulaty, by ograniczyć kapłanom wolność obrażania całych grup społecznych, takich jak geje, feministki czy dzieci poczęte metodą in vitro, co jest oczywistym łamaniem ich konstytucyjnego prawa sumienia i wyznania."

http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/1585313,1,awantura-o-niedzwiedzia-byka-i-inne-poganskie-balwany.read

sobota, czerwca 28, 2014

Zmniejszanie nierówności

Dyskusja o narastających dramatycznie nierównościach dochodów i przede wszystkim majątkowych pomiędzy najbogatszymi a resztą toczy się w wielu krajach Europy. W Austrii, w której konserwatywne rządy przed kilkunastu laty zniosły podatek spadkowy i wprawadziły mnóstwo ulg dla bogaczy, powołano właśnie komisję rządową, aby zbadać co można zrobić. Pewnie niewiele z tego wyjdzie, bo konserwatywna partia boi się jakiegokolwiek opodatkowania bogaczy jak diabeł święconej wody.

Tym bardziej mnie cieszy, gdy czytam, że wiceprezes banku światowego mówi, że zbyt duże różnice między bogatymi, a biednymi są niemoralne. O podatku spadkowym mówi on:

Podatek spadkowy jest konieczny. Bez niego łatwo tworzą się dynastie bogactwa. Jedni rodzą się szokująco biedni, a drudzy szokująco bogaci. To jest niemoralne. Podatek spadkowy stoi na straży publicznej moralności. Bez niego, kto się urodzi w slumsie, ma tysiące razy mniejsze szanse życiowe niż ten, kto urodzi się w dobrej dzielnicy. Tego się nie da uzasadnić moralnie ani ekonomicznie.

To nowy punkt widzenia. Podatek jako instrument moralny. Więcej o ideach wyrównywania nierówności w wywiadzie w Polityce.

http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/rynek/1582609,1,zmniejszanie-nierownosci--najwazniejsze-zadanie-dla-politykow.read

niedziela, czerwca 22, 2014

Monarchia czy republika?

Ostatnich kilka dni spędziłem w Zurychu na spotkaniu europejskich firm telekomunikacyjnych. Były to bardzo fajne trzy dni. Ciekawe z fachowego punktu widzenia spotkanie, mili koledzy z całej Europy, większość z których dobrze już znam. A do tego Zurych, ładne, bogate miasto, pięknie położone nad jeziorem i jego mieszkańcy, grzeczni i wesoli ludzie. Mnóstwo kawiarnii i restauracji, pełnych młodych, kolorowo ubranych ludzi. Pogoda też nam dopisała, więc czego jeszcze można sobie życzyć?

Wieczory spędzaliśmy w tradycyjnych knajpach jak na ten przykład w Zeughauskeller. I to właśnie tam sprowokowałem zażartą dyskusję o monarchii. Przy stole siedzieli, obok dwóch kolegów z Turcji (ale tej jej europejskiej części), ja i Szwajcar, oboje gorliwi zwolennicy republiki i dwóch monarchistów z Hiszpanii i Danii. Aha i jeszcze był z nami Portugalczyk, który bliżej nie sprecyzował swojego zdania. Duńczyk przyznał wprawdzie, że jest za monarchią w Danii i że większość Duńczyków lubi ich królową, ale nie uzasiadniał dalej dlaczego tak jest. Natomiast Hiszpan okazał się być bardzo zdecydowanym zwolennikiem monarchii, nie tylko lubiącym ichniego króla, ale zasadniczo przekonanym o wyższości monarchii nad innymi formami państwowymi.

Hiszpana koronnym argumenten jest przekonanie, że królowie są od dziecka przygotowywani do rządzenia i dlatego ich kompetencje dużo przewyższają te na krótko wybranego prezydenta. Poza tym, ponieważ król to funkcja na całe życie, królowie utożsamiają się ze swoją funkcją dużo bardziej niż wybrany na kilka lat prezydent. Kolega Hiszpan to człowiek bardzo emocjonalny. Jak coś opowiada, to widać, że to go porusza i jest dla niego bardzo ważne. Pozwoliłem mu się więc obszernie wypowiedzieć i zaprezentować jego poglądy. Szwajcar krytykował go cały czas, co tylko motywowało Hiszpana do szukania dalszych monarchistycznych argumentów. Ja, jako zdeklarowany republikanin, musiałem więc stawić opór hiszpańskiemu monarchiście. Moim zdanien najważniejszy argument przeciwko monarchii wynika z przekonania o równości wszystkich ludzi wobec prawa i równych szans dla wszystkich. Ta regóła to podstawa nowoczesnych społeczeństw i jej ważność jest udokumentowana w konstytucjach chyba wszystkich państw europejskich. Jakakolwiek klasowość społeczeństwa, w tym również szczególna rola króla jest oczywistym pogwałceniem tej podstawowy demokratycznych społeczeństw.

Również do pewnego stopnia słuszny argument o wyjątkowym przygotowaniu króla do rządzenia nie jest do końca przekonywujący. A co jeżeli ten król nie nadaje się do tej funkcji? W takim przypadku nie pomoże najlepsze przygotowanie. Takich niezdatnych króli znamy z historii wielu. Prawdopodobnie dlatego nawet w państwach których głową jest król jego praktyczna rola jest bardzo ograniczona. Najczęściej ma tylko funkcje reprezentacyjne. Współczesne monarchie nie cenią więc zbytnio tego fenomenalnego przygotowania króli do rządzenia.

I tak to politykując i popijając dobre szwajcarskie piwo spędziliśmy wspólnie pomimo pewnych różnic światopoglądowych bardzo miły wieczór. Następne takie spotkanie mamy pod koniec października.

środa, czerwca 18, 2014

Mocne postanowienie podjęte w kawiarni Florian

Parę dni temu obejrzałem w telewizji niemieckiej reportaż o Wenecji. O jej wspaniałych pałacach, okresie wielkości i dominacji. Wspomniano tam również kawiarnię Florian przy Procuratie Nuove koło Piazza San Marco, jedną z najstarszych ciągle funkcjonujących europejskich kawiarń, miejsce spotkań intelektualistów i elit Wenecji. W tym momencie przypomniały mi się tamte już nieco odległe lata. Był to rok 1998 a może 1999. Spędziliśmy wtedy ze znajomymi niezapomniany weekend. Kolega B był wtedy wielbicielem Włoch. Jeździł tam dosyć często i opowiadał zawsze szalenie interesująco i barwnie o włoskiej architekturze, kulturze i niepowtarzalnym włoskim stylu życia. Szczególnie był on, a chyba nawet dużo bardziej jego żona, zauroczony Padwą. Padwa znajduje się zaledwie kilkanaście kilometrów od Wenecji i oczywiście blask tego miasta na wodzie (czyli Wenecji) przyćmiewa Padwę, która jest dzisiaj nawet turystycznie miastem bez specjalnego znaczenia. Miasto to ma jednak wspaniałą historię i znawcy dużo chętniej je odwiedzają niż przeludnioną i krzykliwą Wenecję. Padwa to też siedziba jednego z najstarszych uniwersytetów europejskich, uniwersytetu na którym kształcili się przybysze z całej Europy, wielu również z Polski. Najbardziej znani z polskich studentów są chzba Kochanowski i Kopernik. Pani kolegii B to historyczka, rozkochana bardzo we Włoszech, średniowieczu i renesansie, więc Padwa to był dla niej raj.

Jednego razu kolega B razu zaproponował spotkanie w Padwie. Wraz z naszymi paniami. Widywaliśmy się wprawdzie od czasu do czasu we Wiedniu, próbowaliśmy naszych sił we wspólnych projektach. Nigdy jednak nie spotkaliśmy się w czwórkę. Odważnie zgodziłem się. Spotkaliśmy się więc pierwszy raz w czwórkę w Padwie w piątek po południu. Początkowo atmosfera była nieco sztywna. Na szczęście przed kolacją odwiedziliśmy ulubiony sklep z winami kolegii B i jego żony. Ja w tamtym czasie byłem prawie abstynentem, a do wina miałem stosunek obojętny. W tym sklepiku kolega B namówił nas jednak na degustację różnych włoskich win. Staliśmy przy tym wokół sporej beczki, która była jedynem stołem w tym sklepie. Nagle, z chwili na chwilę, przy drugim czy trzecim toaście poczułem się świetnie. Nastrój całej naszej grupki poprawił się, panie przeszły wreszcie na ty. Żartowaliśmy, śmialiśmy się i było wspaniale. To wtedy kupiłem kilka butelek wyśmienitego włoskiego wina i próbuję być koneserem win. świetny humor towarzyszył nam również przy wyśmienitej kolacji w dobrej restauracji. Bawiliśmy się do nocy i wróciliśmy, jak się okazało, zbyt późno do hotelu. Portierka z bardzo obrażoną miną czekała na nas specjalnie przy wejściu, bo o dwunastej zamykają tam bramę.

Następnego dnia zwiedzaliśmy Padwę i jej uniwersytet, a w niedzielę w drodze powrotnej wpadliśmy na krótko do Wenecji. To właśnie tam, popijając kawę u Floriana, podjęliśmy zabowiązanie. Przy stoliku obok siedział facet i pracował na swoim laptopie. Kolega B i ja byliśmy wtedy zafascynowani pracą niezależną. Niezależny doradca czy programista, pisarz, dziennikarz, czy inne wolne zawody imponowały nam bardzo. Chodziło głównie o niezależność, o możliwość decydowania jak i kiedy pracujemy. Praca w kawiarni, w parku czy w innych przez nas wybranych miejscach to był nasz cel. Praca tam gdzie inni spędzają urlop czy odpoczywają to była ta niezależność do której wtedy dążyliśmy. Tak więc pijąc kawę u Floriana postanowiliśmy, że najpóźniej za rok rzucimy nasze aktualne prace i będziemy całkowicie niezależni.

Czy udało nam się zrealizować te plany? I tak i nie. Nie, bo nadal pracujemy na posadach, chociaż kolega B był dużo bliższy osiągnięcia tego celu. Trochę jednak tak, bo na naszych aktualnych posadach możemy w dużym stopniu decydować jak i kiedy pracujemy.

Niestety do Padwy już nie jeździmy. Za dużo pracy. ;) Kolega B przestawił się na Hiszpanię, a my chętniej spędzamy urlopy w okolicach Lago di Garda.

niedziela, maja 11, 2014

Biegowy renesans

Chyba w styczniu tego roku koledzy w pracy szukali czwartego. No nie do brydża, ale do biegu w maratonie wiedeńskim. Każdy z czterech biegaczy pokonuje część całej trasy, ale nie taką samą część. Jeden biegnie niecałe 6 kilometrów, inny 16, a pozostali dystanse pomiędzy. Mnie koledzy zaproponowali 16 kilometrów. Chojracko przyjąłem tę efertę, no bo przecież 16 kilometrów co to dla mnie. To pestka, mogę biec choćby jutro.

Po chwili jednak zauważyłem, że dosyć pochopnie zgodziłem się na udział w tym biegu. Potem byłem zły na siebie i na kolegę, który mnie namówił. Wprawdzie biegałem ciągle od lat, ale nie aż tak dużo. Dwa, trzy razy w tygodniu po około 8 kilometrów. 16 kilometrów nie biegałem już od kilku lat. Nieco też przytyłem i byłem trochę przyciężki. Beata również była przeciwko i mówiła, abym zerknął w metrykę i nie wygłupiał się. Kilka dni później jeszcze chciałem się wycofać, ale honor w końcu zwycieżył. Trudno powiedziałem sobie, jak powiedziałeś A to musisz brnąć dalej.

Zacząłem więc jeszcze w styczniu intensywniej trenować. Zacząłem biegać również w trakcie tygodnia, a w weekend trenowałem dłuższe dystanse od 13 do 18 kilometrów. Z początku nie szło mi najlepiej. Waga stała jak zaczarowana, chociaż biegałem coraz więcej, a jedzenie mocno zredukowałem. Przede wszystkim skreśliłem z mojej diety wszystko co słodkie, a w trakcie dnia jadłem tylko jabłka. Po tych długich biegach też nie czułem się najlepiej. 

Jednak powoli waga zaczęła spadać i do biegu stanąłem lżejszy o całe 7 kilo! Biegi, nawet te długie, były natomiast coraz przyjemniejsze. Kilka tygodni przed maratonen przebiegałem przeszło 40, a nawet czasami 50 kilometrów tygodniowo. Normalnie biegałem raczej dosyć wolno. Jak naprawdę wolno to nawet nie wiem, bo Gino zatrzymuje się co chwila, wącha sobie coś albo pluska się w rzece. Tylko krótkie odcinki biegałem na pełny gaz i osiągałem maksymalnie 6 minut 15 sekund na kilometr. Szacowałem więc, że jak mi dobrze pójdzie to osiągnę 7 minut na kilometr, a więc 16 kilometrów przebiegnę w 1 godzinę 52 minuty.



12 kwietnia, w niedzielę było dosyć zimno, około 10 stopni. Dobra pogoda do biegania. W maratonie (jego wszystkich dysciplinach pełny maraton, pół maraton i sztafeta) wzieło udział przeszło 40 tysiecy biegaczy. Na starcie na wiedeńskim Reichsbruecke był spory tłok. To był imponujący widok te 6 pasów jezdni szczelnie wypełnione biegaczami. 


Ja biegłem jako pierwszy z naszej sztafety i zacząłem mój bieg dosyć szybko. Przeciskałem się miedzy biegaczami i biegaczkami (dużo kobiet też biegło) wyszukując luk między nimi. Po paru kilometrach miałem czas sporo poniżej 6 minut na kilometr. Dużo, dużo szybciej niż w trakcie treningu. Chwilę zastanawiałem się, czy wytrzymam to tempo, czy może jednak zwolnić. Ale czułem się świetnie, puls tylko nieco powyżej 140, więc co tam trzeba lecieć ile powietrza w płucach i sił w nogach. I tak to przebiegłem te 16 kilometrów w 1 godzinę 35 minut. Na mecie mojego dystansu nie byłem nawet zbytnio zmęczony i chciałem nawet biec dalej. 

Koledzy też pobiegli w pobliżu 6 minut na kilometr i mieliśmy dobry - jak na nas - czas i 644 miejsce na 2500 sztafet. Po biegu spotkaliśmy się w namiocie mojej firmy i wymienialiśmy wrażenia z biegu. Wszyscy byli zachwyceni.

Zwykle po takiej imprezie doping maleje i człowiek trenuje mniej. Mnie jednak jak na razie udało utrzymać intensywność teningu do dzisiaj, z czego jestem bardzo zadowolony. Na dłuższą metę chyba jednak będę potrzebować nowe wyzwanie - jakiś półmaraton może – aby nie zrezygnować z treningu. Tylko muszę jeszcze przekonać Beatę. Może się zgodzi?

sobota, lutego 22, 2014

Niebezpieczna rutyna

W okresie światecznym zapadłem w sen zimowy. No może raczej w taki pół sen. Zajmowałem się głównie jedzeniem, chociaż również udzielałem się w jego przygotowaniu. Długo spałem, trochę biegałem i tak mijały sobie dni, jeden za drugim. No muszę dodać, że jeszcze dużo czytałem w tym caasie. Po dwóch tygodniach tej dosyć przyjemnej bierności trochę zaniepokoiłem się moim błogostanem. No bo przecież jeszcze jestem dużo za młody na takie pasywne nieróbstwo, a bez ruchu i aktywności człowiek jak wiadomo gnuśnieje. Jakże to aby taki energiczny człowiek jak ja, tak pasywnie spędzał dni!

Bo u mnie w pracy bardzo dużo się dzieje. Dni są wypełnione spotkaniami z wieloma ludźmi, dużo narad, no i do tego ciągle telefony, maile i pełno nowych projektów i ciakawych acz trudnych zadań. Więc takie gnuśnienie w domu do mnie absolutnie nie pasuje, pomyślałem. Jednak po krótkiej analizie mojego sposóbu spędzania czasu wyszło mi, że bardzo dużo rutyny w nim jest. Z reguły jestem za dnia w dwóch, trzech miejscach, wieczory spędzam dosyć podobnie, robiąc prawie każdego dnia to samo. Więc jednak niestety rutyna.

A to niedobrze. Słyszałem, że ciągłe zmiany miejsc, nowe wrażenia i nowe wyzwania, nieustanne uczenie się czegoś nowego pozytywnie wpływa na nasz umysł i zatrzymuje proces starzenia się. Jeżeli robimy ciągle coś nowego to umysł pracuje na wysokich obrotach i musi sobie szybko przyswoić nową wiedzę i zapanować nad nowymi umiejętnościami. W takich momentach tworzą się nowe połączenia miedzy synapsami, a niektórzy nawet twierdzą, że powstają nowe synapsy. Natiomiast rutyna nie stanowi wyzwania dla naszego umysłu. On daje sobie radę z czynnościami, które wykonujemy nieustannie, na pół gwizdka, bez żadnego specjalnego wysiłku. A mózg potrzebuje przecież wysiłku aby być w formie.

Trzeba więc wyjść z rutyny, z powtarzalnej do znudzenia codzienności. Trzeba chodzić w inne miejsca, jeździć innymi drogami, spotykać się z różnymi ludźmi, najlepiej o poglądach odmiennych od naszych. Trzeba się uczyć nieustannie czegoś nowego, może obcego języka, gry na instrumencie, śpiewania, tańczenia, malowania czy tysiąca innych rzeczy, których dotychczas nie robiliśmy. Zapewne najlepiej próbować coś co przychodzi nam z wielkim trudem, bo to zmusi nasz mózg do większego wysiłku.

sobota, lutego 08, 2014

Kreacjonizm walczy z ewolucją

Niedawno odbyła się w USA dosyć szeroko komentowana publiczna dyskusja wyznawców kreacjonizmu i teorii ewolucji. Kreacjonizm jest bardzo popularny wśród ortodoksyjnych protestantów w USA, a tych w tym kraju pomimo wysokiego poziomu nauki o dziwo nie brakuje. Ortodoksyjni protestanci zdobywają coraz większe wpływy na południu Stanów Zjednoczonych i żądają aby w szkołach uczyć kreacjonizmu jako jednej z teorii o powstaniu życia na równi z teorią ewolucji. Takie nauczanie jest jednak w USA konstytucjonalnie zabronione, bo kreacjonizm nie jest uznaną teorią naukową, a jedynie poglądem religijnym, a rozdział państwa i religii jest w tym kraju bardzo przestrzegany. Ortodoksyjni protestanci nie chcą jednak, aby w szkole nauczano ich dzieci ewolucyjnej teorii powstania zycia. Dzieci, które w domu i kościele od małego słyszą jak to Bóg stworzył świat w siedem dni, są zapewne nieco zdezorientowane słysząc w szkole o miliardach lat ewolucyjnego rozwoju życia na ziemi, a to może niechcący zachwiać ich fanatyczną religijnością, czego ich rodzice za wszelką cenę chcą uniknąć.

Kreacjonizm to pogląd oparty na dosłownej interpretacji bibli. Kreacjoniści przyjmują biblijny opis stworzenia świata i wszystkie inne biblijne opisy jako słowo Boże i niepodwarzalny dogmat. Na podstwawie bibli kreacjoniści twierdzą, że Bóg stworzył wszystkie gatunki w tym samym czasie co człowieka przed około 6 do 10 tysięcy lat. Kreacjonizm nie prowadzi też żadnych badań, a zajmuje się jedynie interpretacją bibli. Kreacjonizm zwalcza żarliwie teorię ewolucji próbując znaleźć w niej nieścisłości. Sam jednak nie przedstawia żadnych faktów naukowych na poparcie swojej teorii.

Dosłowna interpretacja bibli stwarza pewne problemy kreacjonistom, bo niektóre opowieści biblijne, są nawet dla wierzących trudne do zaakceptowania jako fakty historyczne. Taką trudną do obronienia opowieścią jest historia arki Noego. Chyba dla każdego jest oczywiste, że nawet dysponując dzisiejszą techniką nie sposób jest zbudować statek na który można by zabrać egzemplarze wszystkich istniejących dzisiaj gatunków flory i fauny. A w czasach Noego te techniczne możliwości były przecież dalekie od dzisiejszych. Wyznawcy dosłownej interpretacji bibli twierdzą więc, że Noe zabrał na swoją arkę tylko pewne podstawowe gatunki, z których potem powstały w procesie mikroewolucji (a więc jednak calkiem bez ewolucji i kreacjonizm nie może się obejść) znane nam obecnie gatunki.

Tak też mniej więcej przebiegała ta dyskusja - http://www.youtube.com/watch?v=z6kgvhG3AkI . Opisał ją dokładnie Jerry Coyne na blogu "why the ewolution is true" - http://whyevolutionistrue.wordpress.com/2014/02/05/who-won-the-big-evolutioncreation-debate/ .

Bill Nye, przedstawiciel teorii ewolucji przedstawiał szeroko uznane w świecie naukowym fakty potwierdzające słuszność teorii ewolucji. Ken Ham, wyznawca kreacjonizmu, mówił sporo o bibli jako źródle wiedzy historycznej i często odnosił się do Jezusa. Jednym z głównych argumentów Hama przeciwko teorii ewolucji jest jego podział nauki na obserwowalną i historyczną. Nauka obserwowalna to taka, która potrafi wykonać wielokrotnie powtarzalne eksperymenty, potwierdzające albo przeczące jej teoriom. Natomiast nauka historyczna nie ma takiej możliwości przeprowadzania powtarzalnych eskperymentów. Dlatego też teorii ewolucji nie można potwierdzić eksperymentalnie tak jak jest to możliwe na przykład w fizyce, twierdził Ham. Również, zdaniem Hama, izotopowa metoda datowania znalezisk kopalnych, na podstawie których naukowcy datują początki życia na ziemi na około 3 miliardów lat, jest niepotwierdzona eksperymentalnie. Przeczy temu twierdzeniu zedcydowanie Jerry Coyne. Istnieje wiele różnych możliwości datowania, którymi można skalować metodę izotopową. Olbrzymi postęp następuje też dzięki coraz częstszemu stosowaniu genetyki porównawczej. Nye podreślał precyzję stosowanych w ewolucji metod naukowych, które pomimo niemożliwości wykonywania powtarzalnych eksperymetów pozwalają dobrze odtworzyć przebieg ewolucji. Jednym z głównych argumentów jest tu spójność wyników osiąganych różnymi metodami.

Pomino dominującej pozycji ortodoksyjnych chrześcian w środkowych i południowych stanach Stanów Zjednoczonych według sondaży debatę wygrał zdecydowanie Nye. Pomimo religijnego parcia rozum i tym razem pokonał wiarę!

czwartek, stycznia 30, 2014

Precyzyjne Prognozy

Wczoraj wieczorem jadąc do domu słuchałem podcasta Tokfm na temat Facebooka. Prowadzący rozmawiał z Edwinem Bendykiem i jeszcze jednym specjalistą na temat Facebooka. Przez jakieś 15 minut argumentowali oni, że Facebook ma już za sobą okres swej świetności i niedługo straci większą część ze swoich 1,3 miliarda użytkowników. Edwin Bendyk napisał na ten temat artykuł w polityce powołując się na badania amerykańskich specjalistów.

Dlaczego Facebook nie ma przyszłości? W dyskusji mówiono, że ludzie mają dosyć tego przez Facebook wymuszonego pokazywania ich życia prywatnego, że Facebook to taki zamknięty system i że Facebook za bardzo manipuluje pokazywane treści i kilka jeszcze innych pomniejszych przyczyn. Jednak absolutnie główną przyczyną upadku Facebooka jest to, że Facebook to serwis pomyślany na PC. Natomiast użytkownicy smartphonów szukają innych aplikacji lepiej przystosowanych do tego urządzenia i ich mobilnych potrzeb. Podobno Facebooka zastąpi wnet Whatsapp czy jakaś inna chińska applikacja.

Dzisiaj natomiast jadąc rano do pracy słuchałem sobie austriackie radio. I co za przypadek właśnie też byla mowa o Facebooku. Słucham i uszom moim nie wierzę. Słyszę, że obroty Facebooka wzrosły, a wzrosły właśnie dzięki smartphonom. Facebook jest podobno co raz bardziej popularny na smartphonach, a dzięki temu jego wpływy z reklam rosną. Zerknąłem do internetu, a tam Bloomberg pisze to samo.

No i komu tu wierzyć. Jak jest naprawdę? czy Facebook padnie przez smartphony, czy może dalej będzie rosnąć dzięki nim?

A no pożyjemy to zobaczymy.

PS. Absolutnie nie mogę się przyzwyczaić do coraz bardziej popularnego fonetycznego pisania angielskich słów. Sądzę, że słowo "face" zapisane jak "fejs" nie staje się przez to polskie. To dziwoląg i trzeba sporo czasu aby domyślić się o jakie angielskie słowo chodzi czytając lajk czy słit. Wolałbym aby albo pisano angielskie słowa w originalnej pisowni, albo zastępowano je słowami polskimi.

środa, stycznia 29, 2014

Czy bogacze są korzystni dla społeczeństwa?

Niedawno usłyszałem w radiu, że 85 najbogatszych ludzi na świecie dysponuje takim samym majątkiem jak 3,5 miliarda najbiedniejszych ludzi! Trudno w to uwierzyć ale tak jest podobno naprawdę. Z jednej strony tylko mała garstka bogaczy, którzy mają dużo za dużo majątku, a z drugiej niewybrażalna liczba biedaków, którzy nic nie mają. Tak jak liczba 3,5 miliarda biednych jest dla nas trudna do ogarnięcia, tak samo trudno sobie wyobrazić te setki miliardów w rękach bogaczy. 3,5 miliarda to przecież połowa całej ludzkości. Tak więc 85 ludzi posiada tyle samo co połowa aktualnie żyjących mieszkańców naszej planety!

Czy to jest sprawiedliwe? Moim zdaniem na pewno nie. Jednak poza sferą moralną z tego szokującego faktu wyłania się cały szereg konkretnych pytań. Czy jest to korzystne dla społeczeństwa? Czy sprzyja to szybszemu rozwojowi gospodarczemu? A na koniec również pytanie czy ludzie mają prawo do takiego absolutnie nieproporcjonalnego gromadzenia majątku?

Otóż różne badania dowodzą, że społeczeństwa z mniejszymi różnicami majątkowymi funkcjonują lepiej. Jest to dosyć logicznie. W miarę równomiernie rozłożony majątek stymuluje konsumpcję, co oczywiście dobrze wpływa na gospodarkę. W krajach ludzi biednych jedynie garstka bogaczy może sobie pozwolić na konsumpcję, ale ich luksusowy zbytek nie równoważy pobytu olbrzymiej ilości ludzi z klasy średniej w krajach o mniejszych różnicach majątkowych.

Europa i w mniejszym stopniu USA jeszce do niedawna były tutaj niezłym przykładem krajów o w miarę rozsądnym zróżnicowaniu majątkowym. W USA i Europie od kryzysu lat trzydziestych do końca lat osiemdziesiątych powstała solidna klasa średnia. Chociaż i w tym czasie w tych krajach bogaczy nie brakowało, to i klasa średnia bogaciła się. Z roku na rok troszeczkę. Aż na scenie politycznej pojawili się Reagan i Thatcher. Oni to zatrzymali transfer pieniędzy od bogatych do klasy średniej i zredukowali drastycznie świadczenia i usługi państwa na rzecz obywateli. Zredukowano podatki, niektóre zlikwidowano w ogóle jak na przykład podatek spadkowy. Od lat dziewięćdziesiątych bogacze bogacą się coraz szybciej, a klasa średnia wręcz zaczyna powoli biednieć. Oczywiście chorobliwie przerośnięty i przez państwa praktycznie niekontrolowany sektor finansowy wysysa dodatkowo majątek z gospodarki realnej i z kieszeni normalnych obywateli i pogłębia dodatkowo jeszcze rozwarstwienie majątkowe społeczeństwa.

Państwa i my obywatele przyglądamy się biernie tej sytuacji i niestety nie robimy nic, aby ten trend zmienić. A czas już najwyższy na to.

Czy każdy człowiek ma mieć prawo do dowolnego bogacenia się, nawet jeśli dzieje się to ze szkodą dla społeczeństwa - a w dłuższej perspektywie również dla bogaczy? Czy bogactwo tych bogatych to wynik jedynie ich zdolności i pracowitości?

Otóż nie. Bogactwo powstaje z danej sytuacji społecznej i możliwości jaki społeczeństwo stwarza. Przecież bogacze nie działają w próżni. Korzystają oni, tak jak każdy inny, z infrastruktury drogowej, telekomunikacyjnej, sieci powiązań i możliwości istniejących w spoleczeństwie, z oświaty i wielu, wielu innych rzeczy. To znaczy, że tacy bogacze jak dajmy na to Bill Gates czy Larry Page nigdy nie osiągneli by tego co osiągneli, gdyby urodzili się na przykład w Afryce czy Ameryce południowej. Ich osiągnięcia - przy pełnym uznaniu ich osobistych zasług, ich zdolności, pracowitości, dyscipliny itd. - są w części owocem społeczeństwa w którym żyją. A to znaczy, że społeczeństwo ma również prawo do pewnej części ich dzięki społeczeństwu wypracowanego majątku.

Bardzo ładnie opisał te zjawiska Malcolm Gladwell w kisążce Outliers - polski tytuł poza schematem <http://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,2335,Poza-schematem>

Jeszcze wyraźniej bezpodstawne jest nadmierne bogacenie w przypadku odziedziczonego kapitału. Często jedyną zasługą dzieci miliarderów jest fakt, że urodzili się w tej czy innej rodzinie. Ich osobiste zdolności są ograniczone, ale odziedziczony kapitał pomnaża się niejako automatycznie.

Tak więc prawo do bogacenia się bez końca należy zanegować. Zamiast tego zasadą prawną musi być rozsądny transfer majątku od nadmiernie bogatych do reszty społeczeństwa. Konieczne są rozsądne progresywne podatki - to skandal, że bogacze płacą mniej podatku niż normalni pracownicy -, zlikwidowanie oaz podatkowych i opodatkowanie transakcji finansowych. Z tych pieniedzy społeczeństwo musi stworzyć usługi - jak na przykład teatry, muzea czy biblioteki - i możliwości dla wszystkich. To bogactwo społecznych możliwości wygeneruje wnet nowych miliarderów.

niedziela, stycznia 19, 2014

Czy czytanie książek ma jakieś znaczenie?

Podobno czytamy coraz mniej. Szczególnie młodzi ludzie czytają coraz mniej. Wolą krótkie meldunki na twiterze i podobnych serwisach społecznościowych. Czy jest to jednak powód do zaniepokojenia? Czy czytanie książek ma wpływ na rozwój i dostatność społeczeństwa, a jeżeli tak to jaki?

Przeciętny Amerykanin czyta niewiarygodne 17 książek rocznie (czy to rzeczywiście możliwe?), mieszkaniec zachodniej Europy tak przeciętnie około 8 do 12 książek, a Polak chyba dużo mniej. 

W USA i Chinach wydaje się rocznie prawie 300.000 nowych książek. W Anglii prawie 150.000, a Niemczech około 80.000. Polska z 30.000 nowych książek jest nieco z tyłu. Można chyba założyć, że im więcej dany kraj wydaje książek tym więcej książek czyta się w tym kraju.

A ile książek czyta rocznie mieszkaniec Omanu? Jedną! Tak, tak jedną jedyną i ciągle tą samą. On czyta tylko Koran i nigdy nie odczuł potrzeby aby przeczytać jakąś inną książkę. Bo po co, jeżeli wszystkiego co on potrzebuje wiedzieć może dowiedzieć się z Koranu. To usłyszałem w wywiadzie z jednym z twórców zmian w Omanie. To był wywiad z człowiekiem, który decyduje o rozwoju kraju, a kraj ten czyni niesamowite postępy. Temu specifycznemu czytelnictwu w Omanie sprzyja ilość wydawanych książek w tym kraju. Otóż rocznie wydaje się tam 7 (siedem!) nowych tytułów.

 Jak to możliwe, zastanawiam się, że ludzie, których cała wiedza zawarta jest w książce napisanej przed około 1400 lat, są w stanie modernizować kraj i zmienić radykalnie jego oblicze? Skąd oni wiedzą na przykład jak zbudować drapacz chmur albo austostradę, bo chyba jednak takiej szczegółowej wiedzy w Koranie nie ma?

My uważamy przecież, że trzeba bardzo dużo wiedzieć aby zrobić coś nowego, innowacyjnego, aby mądrze zarządzać państwem. Wiedza ta jest natomiast zawarta w książkach. To przekonanie jest kamieniem węgielnym nauczania uniwersyteckiego od średniowiecza do dzisiaj. 

Jeżeli jednak można mądrze modernizować kraj czytając tylko jedną, bardzo starą książkę, to może my niepotrzebnie tracimy czas czytając te kilka książek rocznie?

Może. A może Oman po prostu stać, na razie, aby kupić tą wiedzę w Ameryce czy Europie. Ot taki  przypadek losu, który dał im niewyobrażalne dochody z ropy.

http://en.wikipedia.org/wiki/Books_published_per_country_per_year

Sent from Evernote

poniedziałek, stycznia 06, 2014

Wolny wybór

To było chyba w piątej albo szóstej klasie szkoły podstawowej - a wtedy szkoła podstawowa zaczynała się przeważnie w wieku siedmiu lat i trwała osiem lat. Na lekcji polskiego albo może historii dano nam ankietę do wypełnienia. Była to jak na tamte czasy, lata sześćdziesiąte,  dziwna ankieta pełna pytań o nasze zadowolenie i nasze plany życiowe. Jedno z tych pytań brzmiało - "w jakim kraju chciałbyś mieszkać jak będziesz dorosły". Nie wiem jak dziewczynki odpowiedziały na to pytanie, ale prawie wszyscy chłopcy napisali, że chcieliby żyć w USA. Kilku wybrało Kanadę, a jeden zaczytany w książkach podróżniczych o Afryce, wybrał chyba południową Afrykę. 

Z dwudziestu kilku chłopców żaden, ale to naprawdę żaden nie napisał, że chce mieszkać w Polsce! Wtedy wszyscy czytali i oglądali westerny i również bardziej współczesne filmy amerykańskie i USA to był świat naszych marzeń. Jednocześnie był to przecież największy wróg komunistycznej Polski i każdy kto z tym krajem sympatyzował był traktowany jak wróg.

Jak w domu opowiedziałem mamie o tej ankiecie i mojej odpowiedzi na to pytanie to strasznie zbladła i zauważylem strach w jej oczach. Po chwili myślalem że rozszarpie mnie na kawałki z tego strachu i bezsilnej złości na moją głupotę. Rodzice chyba wszystkich dzieci zareagowali tak samo. Blady strach padł na osiedle. Rodzice już widzieli oczyma wyobraźni, jak władza ich będzie szykanować i wyciągać konsekwencje za moralnie naganne i światopoglądowo falszywe wychowanie dzieci. W tej sytuacji bez wyjścia rodzice poszli do szkoły interweniować. 

Bo przecież tych naszych odpowiedzi nie można brać serio, bo nie byliśmy przygotowani i myśleliśmy, że to jakaś zabawa - tłumaczyli nauczycielom. Szkoła, to znaczy poszczególni nauczyciele, chyba też była przerażona wynikami tej ankiety. No bo jak widać i szkoła niewiele zrobiła aby wychować nas w duchu tego jedynego, właściwego światopoglądu.

Zadecydowano więc aby powtórzyć tę ankietę. Zniszczono nasze pierwsze odpowiedzi i zaproszono nas raz jeszcze do wypełnienia tej ankiety. Dokładnie przygotowani przez rodziców i już nieco świadomi jakie konsekwencje mogą mieć niewłaściwe odpowiedzi wypełniliśmy ankietę politycznie absolutnie poprawnie. Teraz już wszyscy nie marzyli o niczym bardziej jak o tym aby nadal żyć w Polsce. No chyba jeden kolega napisał, że chciałby żyć w Związku Radzieckim, ale jego ojciec chciał robić karierę w partii, więc to nic dziwnego. A Związek Radziecki to była odpowiedź akceptowalna dla wladz, a może nawet oczekiwana - Polska jako kolejna republika kraju rad i to na życzenie światłej młodzieży. ;)

Tak oto mądrzy rodzice i nauczyciele zażegnali tej katastrofie, my natomiast nauczyliśmy się, że to co się myśli, a to co trzeba i można mówić to dwie bardzo różne rzeczy. A i władza otrzymała wynik jakże korzystny, potwierdzający, że młodzież jest sytuacją w Polsce zachwycona. 

Takich przykładów zawężania wolnego wyboru z przyczyn ideologiczno-politycznych z czasów PRL można oczywiście przytaczać wiele. Uniemożliwianie wolnego wyboru, albo przynajmniej utrudnianie, można również spotkać dzisiaj i to nie tylko w zakresie ideologii czy polityki, ale także w kulturze, ekonomii czy religii. 

Taki drobny, aktualny przykład z zakresu kultury. Podobno w Polsce wprowadzono przepis nakazujący radiostacją nadawanie co najmniej 60% polskiej muzyki. Hallo, proszę Państwa to nie tędy droga! Nie poprzez nakazy czy zakazy przekonamy ludzi do słuchania polskiej muzyki. Ja polską muzykę, szczególnie tę trochę starszą, bardzo lubię, ale nie rozumiem dlaczego jakiś urzędnik ma decydować ile czego ja słucham. Jak polska muzyka będzie dla słuchaczy atrakcyjna, to ludzie będą wybierać radia, które ją nadają. A jak nie, to żadne nakazy nie pomogą.

Religia jest innym przykładem. Przecież tylko poprzez bezwględną indokrynację dzieci i młodzieży, czyli maksymalne zawężanie wolnego wyboru, w Polsce 90% ludzi jest katolikami, a na przykład w Iranie 95% schiitami. Rodzice tutaj też decydują za dzieci o przynależności religijnej, w momencie, kiedy one są jeszcze absolutnie nieświadome swego losu. 

Nie tak powinno być. Młodych ludzi należy wychowywać tak, aby byli otwarci na świat i jego różne prawdy i potrafili wybrać to co uważają dla nich za słuszne. I tylko oni sami mogą decydować, po osiągnięciu pełnoletności, czy chcą być członkiem tej czy innej, czy żadnej religii.

Zastanówmy się chwilkę jak kolosalnie musiałby się zmienić stosunek organizacji religijnych po wprowadzeniu wolnego wyboru. To tak jak zmiany po zniesieniu pańszczyzmy. Pańszczyźniany chłop nie miał wyboru, a jego Pan też nie musiał o niego zabiegać. Wolny wybór po uzyskaniu dojrzałości oznaczalby, że organizacje kościelne musiałyby zachęcać tego młodego czlowieka do wstąpienia. Musiałyby być dla niego atrakcyjne, bo w innym przypadku młody człowiek mógłby zdecydować się na przystąpienie do jakiegoś innego kościoła, albo nawet do żadnego. Mielibyśmy prawdziwy pluralizm religijny, różnorodność idei i wyborów. 











Sent from Evernote

środa, stycznia 01, 2014

Pierwszy bieg w Nowym Roku 2014

Nowy Rok zacząłem biegowo. Lekki bieg na 8 km w mojej okolicy. Pogoda jak widać niezbyt zachęcająca, ale w miarę ciepło, bo 5 stopni.

Może 2014 będzie dla mnie dobrym rokiem biegowym. Życzylbym bym sobie tego,  a jak będzie zobaczymy.

Wszystkim Wam życzę spełnienia Waszych marzeń i po prostu dobrego  Nowego Roku 2014!