niedziela, listopada 08, 2015

Dokąd zmierza religia chrześcijańska

Stanisław Obirek to były jezuita. Wystąpił z zakonu w 2005 roku, po 30 latach przynależności do niego. Od tego czasu wypowiada się on krytycznie na temat stanu polskiego katolicyzmu. Książka Obirka "Polak Katolik?" to jeszcze jeden głos krytyki polskiego kościoła katolickiego, głos obudowany mocno z jednej strony osobistą refleksją autora, a z drugiej krytyczną analizą stanu katolicyzmu, która pojawia się u wielu zachodnich teologów.

Kim jest Obirek dzisiaj? Czy jest jeszcze wierzącym, czy może jest ateistą? On sam określa się jako katolik kulturowy. Swoje credo wyraża tak - "nie dać się ograniczyć przez to, co największe, zmieścić się jednak w tym co najmniejsze - to rzecz boska. ... dostosowuję się do zmiennych okoliczności i reaguję na równie zmienne bodźce. Gdzie zatem w tym jest miejsce na wierność absolutnej i niezmiennej prawdzie? - mógłby ktoś spytać. Otóż szkopuł w tym, że w istnienie takiej absolutnej i niezmiennej prawdy nie wierzę. Jedynym kryterium poszukiwania prawdy jest dla mnie twarz drugiego człowieka". Obirek jest w każdym razie zdecydowanym przeciwnikiem upolityczniania kościoła katolickiego i jego hierarchicznej organizacji. Taki polityczny kościół, próbujący narzucić swoją ideologię oddala się od swoich religijnych źródeł. Odrzucenie mitu Chrystusowego i wiary w niego jako jedyną drogę do zbawienia jest podstawą do odrodzenia katolicyzmu. Wiele tego co uważa się za religijność jest jedynie pewnym rytuałem społecznym, bardzo dalekim od jądra religijności. Obirek przytacza wiele przykładów takiego odejścia od religijnej czy biblijnej treści, jak na przykład usunięcie z "Ojcze nasz" elementu przebaczenia nam przez innych naszych czynów - nasze zbawienie wedle Ewangelii jest bez tego przebaczenia niemożliwe. Współczesne "Ojcze nasz" kładzie nacisk na przebaczenie przez Boga, a Ewangelia mówi, że przebaczenie przez tych którym wyrządziliśmy krzywdę jest absolutnie konieczne dla nas. To nie Bóg nam przebacza ale inni ludzie, więc kontakt i dobre stosunki z nimi są dla zbawienia decydujące. Taka interpretacja zmienia radykalnie perspektywę, podkreśla rolę stosunków społecznych i eliminuje rolę zinstytucjonalizowanego kościoła jako pośrednika między ludźmi a Bogiem. Pytanie na ile dzisiejszy kościół katolicki, a w szczególności polski kościół, jest zgodny z duchem Ewangelii jest jednym z głównych wątków tej książki. Centralnym dla Obirka jest pytanie o to, co w teologii jest religią, a co kulturą i zwyczajnym człowieczeństwem. Ta analiza prowadzi Obirka do wniosku, że "można się więc zasadnie zastanawiać, w jakim sensie główne nurty chrześcijaństwa są w ogóle religią Jezusa".

Obirek to człowiek dialogu. Jedynie w dialogu różnych idei i religii, we wspólnym szukaniu prawdy bez bezwględnego narzucania innym swojego zdania może dojść jego zdaniem do odnowy kościoła. Trzeba więc być otwartym na innych, na ich sposób widzenia świata i respektować ich inność.

Taka dyskusja może pomóc nam zrozumieć świat i zbliżyć sie do prawdy, a może nawet do Boga. Obirek jest otwarty nawet na ateistów i z zaciekawieniem słucha jak oni postrzegają świat i krytykują religię. Cytuje on wypowiedź Richarda Dawkinsa, o tym, że ateizm to naturalny dalszy rozwój religii. Po tym jak z wielobóstwa powstało jednobóstwo teraz nadszedł czas na świat bez Boga. Obirek jest otwarty nawet na tak radykalne idee. Pisze on o możliwości odnalezienia Boga wśród ludzi bez odnoszenia się do kultu jednego Boga. W każdym przypadku zbawienie jest jego zdaniem możliwe bez instytucjonalengo kościoła. Obecna hierarchia kościelna nie tylko nie pomaga ludziom dotrzeć do prawdy, ale wręcz to utrudnia, narzucając wszystkim swój doktrynalny sposób widzenia.

Tendencje szukania prawdy poza obowiązującą doktryną katolicką, otwarcie na nowe i inne idee i poglądy pojawiają się coraz częściej wśród zachodnich jezuitów, którzy próbują nawet pogodzić katolicyzm z konfucjanizmem czy stają po stronie biednych w Ameryce Łacińskiej tworząc czy praktykując teologię wyzwolenia. To postępowe myślenie jest zwalczane przez konserwatywne kręgi w Watykanie, kręgi zdominowane przez Opus Dei. Również polski Papież był zdecydowanym przeciwnikiem teologii wyzwolenia i pod dużym wpływem Opus Dei. Można powiedzieć, że dawną rolę jezuitów, jako fanatycznych obrońców konserwatywnego myślenia przejął dzisiaj Opus Dei, a zachodni jezuici szukają nowych dróg i są otwarci na różne inne religie, idee i postępowe trendy. Dotyczy to jednak tylko tych zachodnich jezuitów, bo polscy jezuici są absolutnie wierni bardzo konserwatywnej linii polskiego Kościoła. Muszę przyznać, że ta przedstawiona przez Obirka postępowość dzisiejszych jezuitów mocno mnie zaskoczyła. Moje dotychczasowe zdanie o jezuitach było bardzo negatywne. Widziałem ich historycznie jako grupę fanatyków religijnych, starających się zachować za wszelką cenę władzę kościoła katolickiego, absolutnie konserwatywnych i zwalczających jakiekolwiek zmiany. Jezuici to zakon, który poprzez swoje szkoły wychowywał rzesze ludzi niezdolnych do krytycznej refleksji, zakon, który brutalnie narzucał katolicyzm podbitym ludom Ameryki. Bardzo dobrze rolę jezuitów w 17-tym wieku ukazał Amir Alexander w książce Infinitesimal. Otóż jezuici zwalczali wtedy z dużą pasją wszelkie nowe idee, nawet nowe koncepcje matematyczne. Bronili oni za wszelką cenę uznanej przez kościół za właściwą nauki i odrzucali stanowczo wszelkie jej zmiany. Ich celem było jedynie doskonalenie wiedzy o obowiązującej doktrynie. Zmiany, nowe idee były w ich zdaniem wyzwaniem dla zastanego ładu i jako takie niebezpieczne. Ten zakon powstał w czasie reformacji, aby bronić katolicyzmu, a konkretnie papiestwa, przed protestantami. Jego naczelną wartością było i jest bezwględnie posłuszeństwo papieżowi i zachowanie katolickich wartości, więc jest on z tych względów od swego początku przeciwko jakimkolwiek zmianom. I to właśnie ten zakon, chcący bronić katolickej doktryny za wszelką cenę staje się awangardą postępowej teologii. Czy to nie ironia losu? To mnie zdumiewa i daje nadzieję na przyszłość.

Obirek mocno krytykuje stan polskiego kościoła katolickiego. Obirek pisze - "Bardzo mi przeszkadza, a wręcz budzi moje najgłębsze oburzenie, że w Polsce katolicyzm został zawłaszczony przez teologicznych ignorantów i fundamentalistów religijnych, których krzykliwa arogancja w przestrzeni publicznej jest proporcjonalna do ich ignorancji. Martwi mnie, że polscy hierarchowie katoliccy oddali w jasyr tak zwanej publicystyki katolickiej najlepsze tradycje katolicyzmu otwartego i współtworzącego pluralistyczne dziedzictwo naszego kraju".

Polsko kościół katolicki jest zamknięty na współczesność i dialog, konserwatywny i mocno ludowy. Ta ludowość to chyba jego największy problem, gdyż spycha wiarę z zakres wierzeń w cuda, objawienia i proste, by nie powiedzieć prymitywne prawdy. Ta wizja katolicyzmu rozprzestrzenia się w kraju w niebezpieczny sposób eliminując wszelkie inne formy wiary. Polaryzacja opinii społecznej poprzez politykę Episkopatu i jego dążenie do wpływania na politykę państwa to główne zagrożenie dla świeckiego państwa i demokracji. Podstawą demokracji jest uznanie istnienia wielu różnych grup społecznych i szukanie kompromisu pomiędzy ich interesami. Kompromis to główna cecha demokracji. Bezwzględne narzucanie woli jednej grupy społecznej, nawet gdy jest ona bardzo duża, innym wypacza demokrację i prowadzi do coraz większych konfliktów. Żądania katolickich elit wobec świeckiego państwa są coraz większe, a głosy katolickich hierarchów są coraz bardziej radykalne, by nie powiedzieć fanatyczne. Widać wyraźnie, że kościół chce za wszelką cenę wymusić na wszystkich swój punkt widzenia i zwalcza inne poglądy z absolutnym radykalizmem. Obirek pisze - " [instytucję polskiego kościóła katolickiego] ...postrzegam jako szkodliwą, a nawet niszczącą dla demokratycznych struktur polskiego państwa". Jakże to wielki kontrast, do tak bliskiego Obirkowi podejścia kościoła zachodniego, szukającego dialogu z innymi poglądami i otwartego na inne idee. Dobry opis takiego wykluczania innych głosów i postępującej eskalacji jedynie słusznej idei pokazuje Andrzej Szczypiorski w książce "Msza za miasto Arras". Smutną puentą książki Szczypiorskiego jest stwierdzenie, że taką spiralę fanatyzmu i radykalizacji można tylko zatrzymać poprzez interwencję z zewnątrz. Fala mordów z pseudo-religijnych względów ustaje dopiero wtedy, gdy do miasta Arras przybywa jego zwierzchnik i pokazuje mieszkańcom ich obłęd. To tak jakby ten zewnętrzny autorytet przybył i otworzył nagle mieszkańcom oczy na te okrucieństwa których się dopuścili. Jakby nagle dostrzegli rzeczywistość w której żyli, ale której nie dostrzegali lub nie chcieli dostrzec. Sami mieszkańcy nie są zdolni do takiej refleksji nad swoim postępowaniem, bo wszystkie głosy rozsądku zostały wyeliminowane, a strach aby nie paść ofiarą puszczonego w ruch terroru wyklucza jakikolwiek opór i inne myślenie. Może Papież Franciszek będzie takim zewnętrznym czynnikiem inicjującym opamiętanie?

Obirek pisze sporo o samotności wiernych wobec Boga. Każdy wierzący sam staje przed Bogiem i musi sam decydować o swoim postępowaniu. I to pomimo przynależności do wspólnoty wiernych. Czy jednak wszyscy tak traktują wolność jak ją zdefiniował Lord Acton - "Przez wolność rozumiem gwarancję, że każdy człowiek może czynić wszystko, co uzna za swój obowiązek. Wbrew wpływom władzy, większości, zwyczajom i opiniom innych". Czy wszyscy wierni są w tym sensie samotni wobec Boga i nie podlegają wpływowi ich wspólnoty religijnej? Ja sądzę, że właśnie wielu ludzi zadowala się powielaniem reguł postępowania narzuconych im przez wspólnotę wiernych. Potrzeba przynależności do wspólnoty jest u wielu z nas tak duża, że dla niej wielu rezygnuje z podejmowania własnych decyzji zgodnych z własnym sumieniem. Robimy to, czego oczekuje od nas wspólnota, bo cena za decyzje własne jest wysoka, a jest nią wykluczenie ze wspólnoty. Oczywiście, że tacy wierzący jak Obirek są samotni wobec Boga, bo nie ulegają bezkrytycznie wspólnocie wierzących. Jest to jednak chyba zdecydowana mniejszość. Jakże jednak bardziej samotni są ateiści. Występując, albo nie wstępując, do wspólnoty wiernych stają absolutnie sami wobec egzystencjalnych wyzwań i sami, zgodnie z tylko własnym sumieniem, muszą podejmować decyzję. Brak czegoś takiego jak wspólnota ateistów, brak jakichkolwiek wspólnotowych ateistycznych rytuałów pogłębia tę ateistyczną samotność. Ateiści tak naprawdę nawet nie wiedzą ilu ich jest, bo ludzie którzy odchodzą od religii, odchodzą w samotność i nie przechodzą do innej wspólnoty. Brak wspólnoty ateistów, brak jakichkolwiek organizacji reprezentujących ich interesy sprawia, że nie ma zorganizowanego głosu atesitów w publicznej dyskusji. Wobec narastającej w Polsce tendencji organizowania się wokół katolickiej ideologii różnych grup zawodowych, jak na przykład katoliccy lekarze czy dziennikarze, ten brak organizacji czy wspólnoty stawia atestów na przegranej pozycji.

Obirek przytacza wiele interesujących faktów z historii religii chrześcijańskiej i pokazuje jak zmieniała się interpretacja pewnych biblijnych tekstów na przestrzeni wieków. Mnie bardzo zaciekawiła biblijna historia wieży Babel - "Są oni jednym ludem i wszyscy mają jedną mowę, i to jest przyczyną, że zaczęli budować. A zatem w przyszłości nic nie będzie dla nich niemożliwe, cokolwiek zamierzą uczynić. Zejdźmy więc i pomieszajmy tam ich język, aby jeden nie rozumiał drugiego". To powszechnie znana historia, ale Obirek pokazał mi jej inny aspekt. Zastanawiające dla mnie jest, dlaczego Bóg, albo jak ja uważam ludzie piszący ten fragment Biblii, uważał(li), że jest to źle, jeżeli ludzie osiągną to, co jest nieosiągalne. Jeżeli ludzie zdołaliby zbudować tę wieżę, to spostrzegliby, że mogą osiągnąć wszystko to, co aktualnie wydawało się im niemożliwe. Czy jest jest wyraz obawy, że ludzie, ze swej natury zdolni do osiągnięcia rzeczy niemożliwych, dostrzegą te swoje możliwości i w jakimś sensie staną się równi Bogu? Dlaczego Bóg wszechmogący, stwórca ludzi i całego świata, ma się jednak obawiać dążeń swojego dzieła? To nie jest logiczne. Dlaczego Bóg od początku nie chce, aby ludzie mieli wiedzę, zabraniając im dostępu do drzewa poznania, a potem uniemożliwiając im rozwój ich nieograniczonych możliwości. Dlaczego to wychodzenie poza aktualne granice ludzkich możliwości jest tak naganne w myśli religijnej? Może tu wcale nie chodzi o zagrożenie Boga ludzkimi osiągnięciami, tylko o zagrożenie pozycji samych kapłanów? Może chodzi tu przede wszystkim o interesy kapłanów jako boskich pośredników? Może takie ludzkie samoograniczenie jest ważne dla kasty kapłanów, bo dalszy rozwój ludzkich możliwości może być wyzwaniem dla ich interesów? Ludzie poznający samoistnie świat są mniej skłonni akceptować kapłanów i prawdy przez nich głoszone. Jest to znamienne, że w całej historii religii, te formalne jej organy dążą do samoograniczenia ludzi, zakazując im zadawania pewnych pytań i szukania odpowiedzi poza religią. I tak jest również dzisiaj, gdy katolicki kościół, ale nie tylko, chce zakazać dążenia do poznania jednej z ostatnich tajemnic jaka jeszcze trochę pozostaje w gestii religii, a mianowicie powstania życia. Nauka jednak nieustannie wpycha się w te religijne sfery i pokazuje, że to co do niedawna uchodziło za boskie i cudowne da się całkowicie racjonalnie wyjaśnić i dowolnie reprodukować. Boska, czy raczej w praktyce kapłańska interwencja już nie jest konieczna. Czy boskość i cudowność nie są więc li tylko atrybutami niewiedzy? I może nawet jeszcze bardziej interesujące jest to, że mianowicie ludzie, pomimo przynależności do wspólnoty religijnej, jednak nie stosują się do tych zakazów i nieustannie powiększają obszar swojej wiedzy i swoich możliwości. Bo to co my robimy teraz na codzień, jest z perspektywy wieków niewątpliwie osiągnięciem rzeczy jeszcze niedawno całkowicie niemożliwych.

Obirek bardzo krytykuje też decyzję o nieomylności papieża, którą wprowadził Pius IX. Encykliki z tamtych czasów były narzędziem walki z modernizmem i jakże często były w jaskrawy sposób niezgodne z duchem religijnym. Zastanawiające jest, że wiele doktryn teologicznych, takich jak na przykład dogmat o niepokalanym poczęciu Matki Boskiej, czy późniejszy dogmat o wniebowzięciu Matki Jezusa, czy też zabronienie wszelkich naukowych badań nad Biblią zostały sformułowane w takich właśnie encyklikach nieomylnych papieży dopiero w dziewiętnastym czy wręcz dwudziestym wieku. Ta nowa forma sprawowania władzy i weryfikowania lojalności wobec coraz bardziej rozbudowanej doktryny watykańskiej na długi czas zamknęła dyskusję w kościele i jego samego odizolowała od wszelkich innych poglądów i trendów. Fakt, że współczesny kościół rewiduje, czy przynajmniej mocno przemilcza, te papieskie decyzje opublikowane przez rzekomo nieomylnych papieży pokazuje w całej okazałości błędność tej decyzji.

Obirek to bardzo wspaniały erudyta. Wielość myśli i refleksji zawartych w jego książce jest olbrzymia i zachęca do przemyśleń i dalszej lektury. Aby je wszystkie zrozumieć należy jego książkę przeczytać kilka razy. Książka Obirka to punkt wyjścia do dalszej refleksji nad stanem polskiego kościoła, czy ogólniej religii i jej przyszłości. To głos krytyczny ale bardzo ważny, bo wypowiada go ktoś, kto zna kościół od środka, kto wie jak on funkcjonuje. To głos krytyczny ale pomimo to życzliwy religii i kościołowi, głos za zmianą na lepsze.

sobota, października 03, 2015

Niezbyt udany urlop

Wczoraj cały dzień spędziłem w naszym wiedeńskim mieszkaniu, a w przedpokoju robotnicy instalowali wentylację aby osuszyć sufit i podłogę - dwa spore osuszacze powietrza, kilka wentylatorów podwieszonych pod sufitem, kilka dziur w parkiecie, przez które wdmuchwane jest ciepłe powietrze pod podłogę. W zeszłym tygodniu nas, to znaczy mieszkanie w którym mieszka teraz nasz syn, zalał sąsiad z góry. Woda stała w przedpokoju i w jednym z dużych pokoi na przeszło centymetr. W zasadzie to problem syna ale wyszło tak, że ja muszę sie tym zajmować. Ze względu na to zalane mieszkanie niestety przerwaliśmy urlop we Włoszech. 

Wynająłem w Grado, to takie nieduże ale stare miasteczko nad Adriatykiem, bardzo ładny apartament nad samym morzem tuż przy głównym deptaku w miasteczku. 



Spędziliśmy tam tylko jeden dzień, bo zaalarmowani telefonem syna postanowiliśmy wrócić od razu do Wiednia i zobaczyć co się dzieje w tym zalanym mieszkaniu. Na początku też nie było jasne kto je zalał. Czy to lało się od sąsiada z góry czy to może u nas pękła rura? Na szczęście dla nas awaria była u sąsiada. Podobno pękła rura od zmywarki do naczyń.

Ten jeden dzień w Grado też nie był taki jak chciałem. Według prognozy pogody jechaliśmy do słońca i ciepła. Zamiast tego gdy przyjechaliśmy do Grado lało jak z cebra, chociaż nie było zimno. Następnego dnia już było lepiej, ale nadal sąpił od czasu do czasu lekki deszczyk. Pomimo to pospacerowaliśmy trochę po miasteczku i na plaży B zbierała muszelki. Było bardzo fajnie.  Po południu pojechaliśmy w dobrych nastrojach na zakupy. Popołudnie było słoneczne i ciepłe. Chyba niecały kilometr od hotelu zatrzymała nas policja.  Rutynowa kontrola. W jej trakcie nagle jeden z policjantów zaczął coś wykrzykiwać i wskazywać na tył samochodu. Wysiedliśmy i widzimy, że w prawym tylnym kole prawie nie ma powietrza. Byłem tym nieco zszokowany, bo jadąc nie czułem nic specjalnego, a na dodatek samochód ma system kontroli ciśnienia w oponach, który nic nie pokazywał. Grzeczni policjanci pokazali nam stację benzynową 200 metrów dalej i poradzili aby do niej powolutku podjechać. Tak też zrobiłem. Na stacji usłużni ludzie obejrzeli dokładnie oponę, nadymali ją, obsłuchali, ale nic podejrzanego nie znaleźli. Poradzili abym dzień poczekał i jak następnego dnia znowu powietrze ucieknie to trzeba jechać do mechanika. Z B postanowiliśmy jednak prosto pojechać do tego mechanika. Mechanik od razu się nami zajął. Popsikał oponę jakimś płynem i patrzył czy nie robią się bąbelki powietrza. Ale nic nie było widać.  Podziekowałem więc mechanikowi i pojechaliśmy na zakupy, a potem z powrotem do hotelu. Ani mechanik ani ci ludzie na stacji benzynowej nie chcieli wziąć ode mnie pieniędzy, chociaż pomagali nam naprawdę serdecznie.


Wieczorem poszliśmy z B do "naszej" na restauracji rybnej na zupę rybną, którą w Grado nazywają boreto, i jeszcze trochę innych rybek. Przy butelce Friuliano spędziliśmy naprawdę fajny wieczór. B pogodziła się chyba z pogodą i nawet o oponie zapomnieliśmy. Wróciliśmy do hotelu w świetnych nastrojach zmęczeni mocą wrażeń zasneliśmy mocno. Gdzieś koło pierwszej w nocy obudził nas telefon od syna, że mieszkanie jest zalane.

Po niespokojnie przespanej nocy rano ruszyliśmy z powrotem do Wiednia. Całą drogę lało znowu. A teraz sprzątam mieszkanie, oceniam straty, myślę jak to wszystko ponaprawiać. Taki to urlop mieliśmy w tym roku.  

poniedziałek, września 14, 2015

Jak powstała nauka w starożytnej Grecji?

Coraz bardziej interesuje mnie historia. Ale nie ta o datach i suchych faktach, nie ta o królach i cesarzach, czy innych możnych rodach. Ja chcę poprzez historię zrozumieć przyczyny i mechanizmy zmian społecznych i co powoduje, że pewne idee rozprzestrzeniają się po świecie. Interesuje mnie na przykład dlaczego chrześciaństwo tak szybko znalazło zwolenników na całym obszarze cesarstwa rzymskiego. Albo o 6 wieków późniejszy błyskawiczny sukces islamu. Dlaczego te idee tak szybko wyparły stare wierzenia i zawładnęły przestrzeń społeczną? Ja nie wiem, a chciałbym wiedzieć, więc czytam sporo na ten temat. Równie interesujące jest pytanie dlaczego pewne narody są bogate a inne biedne. Od czego to zależy? Czy jedne mają szczęście i zamieszkują tereny wyjątkowo przyjazne dla ludzi? Tak mogło być w przypadku starożytnego Egiptu, który swą potęgę zawdzięczał Nilowi. Czy może bogate narody to te, które mają dostęp do cennych surowców mineralnych? Tutaj wymieniłbym z pewnością Arabię Saudyjską, czy kraje zatoki Perskiej. Jednak jest wiele krajów, którym brak surowców naturalnych, a ich położenie geograficzne nie jest tak korzystne. Pomimo to są one bogate.  Albo są kraje, które leżą geograficznie bardzo blisko siebie, mają sporo surowców i jeden z tych krajów jest biedny, a inny bogaty. Od czego to zależy? Wiele książek napisano już na ten temat. Niektórzy autorzy, jak Daron Acemoglu i James A. Robinson w książce "Why nations fail - the origins of power, prosperity and poverty", twierdzą, że w czasach bardziej nam współczesnych motorem bogactwa państw jest wolność osobista ludzi i zagwarantowe prawo do prywatnej własności. Ludzie wolni, ludzie, którzy mają zagwarantowaną nienaruszalność ich prywatnej własności, wiedząc, że owoce ich pracy będą służyć im i ich potomstwu, są gotowi ciężko pracować i wynajdować nowe rozwiązania techniczne i metody gospodarowania. Ta wyzwolona ludzka przedsiębiorczość jest dużo więcej warta niż inne bogactwa i czyni te państwa bogatymi.

W historii szczególnie interesują mnie sytuacje wyjątkowe. Gdy dany naród idzie w zupełnie innym kierunku niż wszystkie inne, gdy dana idea jest całkowicie sprzeczna z aktualnie w danym momencie obowiązującymi kanonami. Takim interesującym "innym" momenten jest na przykład zdolność zachodniej cywilizacji aby spojrzeć krytycznie na aktualnie obowiązujący światopogląd, w szczególności religijny, i szukać w racjonalny sposób nowych wyjaśnień dla zjawisk otaczającego nas świata. Ten rewolucyjny krok stworzył nowoczesną naukę i z pewnością przyczynił się do wielowiekowej supremacji zachodu nad resztą świata.  

Równie fascynujące jest powstanie nauki w starożytnej Grecji. Patrząc na wyłanianie się tej starożytnej metody naukowej można dostrzec, że również organizacja społeczna i religia Greków jest nieco inna niż w krajach ościennych. Pomiędzy 9 a 2 wiekiem przed naszą erą w wielu rejonach świata rozpoczęło się kształtowanie monoteistycznych systemów religijnych. Grecy jednak pozostali przy swoich bogach. Zastanawiam się co sprawiło, że rozwój religii w starożytnej Grecji nie poszedł w tym samym kierunku jak w innych krajach bliskiego wschodu, Persji czy Indii. I czy może właśnie ten inny stosunek do religii doprowadził w Grecji do powstania nauki jako sposobu na wyjaśnienie świata? I czy fakt powstania tam pierwszej demokracji ma z tym coś wspólnego? Zastanawiam się, czy tymi procesami rządził jedynie przypadek, czy może jakieś inne mechanizmy.

Gdzieś ostatnio przeczytałem, że greccy bogowie bardzo przypominają rodzinę arystokratyczną. Tak jak w rodzinie arystokratów i wśród greckich bogów trwają ciągle waśnie i spory. Jedyna różnica między boga,i a ludźmi to to, że bogowie greccy są nieśmiertelni. Może to rzeczywiście fakt, że ponieważ Grecy nie przeszli ze swojej politeistycznej religii na monoteistyczną i tych swoich bogów, obdarzonych chyba wszelkimi negatywnymi ludzkimi cechami, traktowali wprawdzie poważnie, ale też trochę niepoważnie, to musieli znaleźć inną metodę wyjaśnienia świata i wymyślili filozofię, matematykę, astronomię i inne nauki. Chociaż absolutnie główną zasługą Greków było upowszechnienie tej wiedzy. Wiedzą astronomiczną i matematyczną rozporządzali już długo przed Grekami Egipcjanie i Babilończycy. Wiedza była jednak wtedy tajemna, a dostęp do niej mieli wyłącznie kapłani. Kapłani potrafili obliczyć zaćmienia słońca i dzień wylewu Nilu, a do tego potrzebna była dokładna wiedza o długości ziemskiego roku, i o wielu innych ważnych dla funkcjonowania tamtejszych społeczeństw zjawisk. Kapłani nie ujawniali tej wiedzy, a dzięki niej manipulowali zręcznie społeczeństwem. Lud modlił się do Bogów i składał im ofiary, a kapłani, wiedząc kiedy dane zdarzenie nastąpi, oznajmiali we właściwym momencie, że bogowie wysłuchali próśb ludu. Była to więc wiedza zamknięta i podporządkowana całkowicie religii, a jej jedynym celem było umacnianie władzy kasty kapłańskiej.

Tales z Miletu był jednym z pierwszych nam znanych greckich myślicieli, który wyjaśnienił zaćmienie słońca analizując naturę i nie odwoływał się przy tym do bogów. Wielka to więc zasługa Greków, że tę tajemną wiedzę udostępnili nam i dalej udoskonalali analizując racjonalnie naturę. 

Ostatnio poczytuję książkę Karen Amstrong "Wielka zmiana. o początku światowych religii", tytuł niemiecki "Der grosse Umbruch, vom Ursprung der Weltreligionen". Karen Amstrong opisuje w niej okres dużych przemian religijnych, nazwę dla tego okresu, "Achsenzeit", zaporoponował filozof Karl Jaspers. Jets to czas wielkich przemian religijnych i czas wyłaniania się znanych man do dzisiaj monoteistycznych systemów religijnych. Historycznie chodzi o czas od 9 do 2 wieku p.n.e. w którym wyklarowały się takie systemy religijne jak hinduizm i buddyzm w Indiach, konfucjanizm w Chinach, judaizm na bliskim wschodzie i kultura Grecka. Karen Amstrong opisuje sytuację polityczną i gospodarczą w tych rejonach i na ich tle pokazuje zmiany w rozumieniu religii i powolne przejście od politeistycznych do monoteistycznych systemów religijnych - na przykład Jahwe, zamin stał się jedynym Bogiem, był jedynie jednym z wielu czczonych wtedy Bogów, Bogiem wojny. Równocześnie z kształtowaniem się religii monoteistycznych we wszystkich tych regionach kształtowała się też centralna władza króIewska. To jest okres powstawania coraz większych centralnie zarządzanych państw. I tu od razu rzuca się w oczy olbrzymia różnica pomiędzy greckim systemem wielu niezależnych państw miast i coraz mocniej scentralizowaną władzą królewską w innych rejonach. Można chyba powiedzieć, że postępująca kumulacja władzy, a w tym czasie powstają coraz większe królestwa, które podbijają małe dotąd niezależne państewka, potrzebowała innych, rownie potężniejszych bogów. 

Według Karen Amstrong w Grecji nie doszło do kumulacji władzy w rękach królewskich, bo greccy chłopi zdecydowanie sprzeciwili się prymatowi greckich arystokratów. Postawili się na równi z nimi i byli na tyle silni, że postawili na swoim. Tak więc lud grecki, a konkretnie mężczyźni którzy posiadali ziemie, nie pozwolił sobą rządzić i sam zaczął rządzić. Może bogowie greccy byli za słabi, aby można było ugruntować centralny system królewski z bożego nadania. Jak pisze Amstrong w Grecji nie doszło więc do całkowitej zmiany systemu plemiennego na królewski i to doprowadziło do powstania jakże specyficznego i wyjątkowego politycznego systemu państw miast. Ponieważ obywatele greckich miast stanęli na równi z grecką arystokracją więc każdy z nich musiał pokazać, że jest godny tej roli i przynajmniej nie jest gorszy od innych. To z kolei było motorem indywidualizmu. Każdy obywatel chciał lepiej przemawiać, lepiej wojować, robić wszystko lepiej niż inni. Od tych umiejętności zależała wtedy pozycja społeczna i prestiż. Nie ważne było z jakiego rodu się pochodzi, każdy musiał wykazać się czymś wyjątkowym, aby wyróżnić się i osiągnąć szacunek społeczny. Może tak jak jedni chcieli być wyjątkowymi wojakami, inni próbowali imponować swoją wiedzą - już w 5 wieku p.n.e. greccy filozofowie byli szalenie sławni. Może więc to z takiego powodu doszło do tej greckiej rewolucji naukowej.

Oczywiście rzeczywiste przyczyny tego diametralnie innego rozwoju greckich społeczeństw są nadal dla mnie nie w pełni uchwytne. Jednak pewne tendecje chyba są rozpoznawalne. Słaba religia i niechęć do podporządkowania prowadzi do systemu obywatelskiego, gdzie wszyscy, niestety z wyjątkiem kobiet i niewolników, są sobie równi. Ta równość prowadzi z kolei do rozwoju indywidualizmu, w którym każdy chce się wykazać swoimi umiejętnościami. Mędrzec, ktoś kto wie dużo więcej niż inni, to w takim systemie osoba bardzo szanowana. Słaba religia nie dominuje tak mocno nad systemen idei danego społeczeństwa jak to jest w religiach monoteistycznych. Religia politeistyczna nie daje aż tak jednoznacznych odpowiedzi na szereg podstawowych pytań, takich jak na przykład: Jak powstał świat? Jak porządek zwyciężył chaos? Jak wielość powstała z jednego? 

Greccy filozofowie zaczęli szukać odpowiedzi na te pytania. Nie zadowolili się im dostępnymi wyjaśnieniami religijnymi i próbowali w sposób racjonalny znaleźć odpowiedź na te pytania. Właśnie ten racjonalizm i logika jako podstawowe instrumenty poznawcze umożliwiły Grekom zupełnie inne poznanie świata, poznanie z którego korzystamy do dziś. Kto wie, może tak to właśnie było.

Jaka nauka płynie z tej histori dla nas? Ta starożytna historia zdaje się potwierdzać słuszność naszej zachodniej organizacji społecznej. Historia ta pokazuje rownież jak ważne, dla nas ludzi, jest szukanie prawdy poza doktrynalnym przekazem. Każda chwilowa prawda musi być poddana konstruktynej krytyce. Nieustanna weryfikacja aktualnej prawdy (naszego tymczasowego wyjaśnienia świata) jest decydująca dla dalszego rozwoju naszego zrozumienia świata.

wtorek, sierpnia 25, 2015

Czy kapitalizm można naprawić? Jan Sowa twierdzi, że tak, ale trzeba go zamienić na nowy, sprawiedliwszy system gospodarczy

Z mojego ostatniego pobytu w Polsce przywiozłem między innymi książkę Jana Sowy "Inna rzeczpospolita jest możliwa". Książka ta jest bardzo fajnie napisana, czyta się ją prawie jak dobry kryminał. W kilka dni przeczytałem ją od początku do końca. Rzadko tak szybko czytam.

Jan Sowa w tej książce zrywa radykalnie z tradycyjnym przekazem historycznym, zarówno konserwatywnym jak i liberalnym. Krytyka Jana Sowy nie oszczędza ani lewej ani prawej strony sceny politycznej. Sowa wychodzi z utartych ścieżek dyskursu polityczno-historycznego i ukazuje realia społeczne z zupełnie innego punktu widzenia. Jeżeli miałbym przytoczyć tylko jeden jedyny punkt z jego rozważań, który zaskoczył mnie najbardziej, to wybrałbym przyczynę upadku sarmackiej rzeczpospolitej. Zwykle widzimy przyczynę tego upadku i rozbiorów w złych sąsiadach Polski, którze wspólnie zagarnęli i podzielili Polskę między siebie. Polska była więc niewinną ofiarą obcych mocarstw. Natomiast Sowa uważa, że przyczyną rozbiorów była fatalna organizacja i zacofanie polskiego państwa i rządy szlachty i magnatów, dążących do własnej korzyści kosztem polskiej państwowości.

Wyłuskałem z bardzo wielu nietypowo przez Sowę opisanych wątków kilka, które są z mojego punktu najciekawsze.

O komuniźmie

Sowa sygnalizuje sympatie do komunizmu w ścisłym marksistowskim rozumieniu. Marks w ogóle przeżywa właśnie renenans i wielu krytyków aktualnej sytuacji gospodarczej i krytyków neoliberalnego systemu gospodarczego sięga znowu do Marksa. Krytyka kapitału przedstawiona przez Marksa zdaje się być nadal aktualna. Sowa jest jednak wyraźnym wrogiem leninowskiej interpretacji teorii Marksa, gdyż poprawki Lenina są dokładnym zaprzeczeniem logiki Marksa. Marks uważał, że komunizm jest wynikiem praw dynamicznego rozwoju społeczeństw i do jego powstania dojdzie w państwach najwyżej rozwiniętego kapitalizmu, gdy kapitalizm stanie się już hamulcem dalszego rozwoju i wzrostu produkcji. Lenin natomiast wypaczył teorię Marksa dla swych potrzeb i doprowadził do rewolucji w kraju mocno zacofanym, które nawet jeszcze tak na prawdę nie dotarło do początków kapitalizmu. Sowa dlatego nie mówi o ZSRR czy PRL jako o państwach komunistycznych czy nawet socjalistycznych. On je nazywa państwami leninowskimi.  Państwo leninowskie według Sowy to państwo które posiada czy kontroluje prawie wszystkie środki produkcji. Państwo leninowskie w tym rozumieniu jest więc praktycznie państwem kapitalistycznym. Państwa leninowskie były największym i jedynym pracodawcą i miało ogrommą kontrolę nad wszystkimi obywatelami. Kontrolę nad środkami produkcji w państwie leninowskim miała bardzo wąska elita, która nazywała się zupełnie niesłusznie partią komunistyczną albo robotniczą. Elita ta, jak wszyscy wiemy, była całkowicie oderwana od społeczeństwa.

O kapitaliźmie

Sowa udowadnia, że kapitalizm nigdy nie był całkowicie oderwany od państwa, gdyż to zawsze jakieś państwo wymuszało siłą porządek prawny i ład społeczny korzystny dla kapitalizmu. A bez tego porządku prawno-politycznego kapitalizm nie przetrwał by zbyt długo. Sowa pokreśla, że kapitalizm jest niereformowalny sam z siebie - zawsze będzie dązył do maksymalizacji zysków poprzez wyzysk pracowników najemnych.

"Kapitalizm to zinstytucjonalizowana chciwość, a więc sama rozgrywka toczy się nie o to, kto najbardziej przyczynia się do ogólnego dobrostanu, ale o to kto zgarnia najwięcej."

Jedynie mocna społeczna kontrola może go trzymać w ryzach i zmusić do ustępstw na rzecz pracowników.

"Dobrobyt społeczeństw zachodnich nie jest bezpośrednią i automatyczną konsekwencją akumulacji kapitału, ale walk, jakie pracownicy przez dekady, a nawet stulecia toczyli w imię redystrybucji."

O Sarmatach

Sowa zrywa z konserwatywną idealizacją sarmatyzmu. Sarmatyzm, według Sowy, to rządy wąskiej grupy społecznej (arystokratów i szlachty), która dbała jedynie o swój własny interes i tym doprowadziła do upadku kraju. Dla Sowy Polska nie jest biedną ofiarą niedobrych sąsiadów. Polska tamtych czasów to państwo feudalne, które podbojami zwiększa swoje wpływy i kolonializuje kraje ościenne. Jako kolonialne mocarstwo Polska walczy z późniejszymi zaborcami o wpływy w regionie. Słabość ówczesnej Polski według Sowy to nie wynik spisku zaborców, ale jedynie skutek słabości sarmackiego państwa. Polsce nie udało się przeprowadzić koniecznych reform i zbudować mocnego, centralnego państwa, co osiągnęła nawet nie mniej zacofana Rosja. Na drodze do reform stanęła uprzywilejowana szlachta, która dbała jedynie o własne interesy. To właśnie szlachta uchwaliła wiele praw, które tylko jej przynosiły korzyść. Szlachta stłumiła rozwój miast i kupiectwa, które na zachodzie były motorem przemian i zalążkiem industralizacji. Poprzez liberum veto zasadnicze zmiany sarmackiej organizacji społecznej były praktycznie niemożliwe, a interwencja obcych mocarstw stała się dosyć łatwa. Chociaż sarmacka Polska zaopatrywała całą Europę w zboże, to wydajność w polskim rolnictwie była bardzo słaba. Poprawiano ją tak jak to zwykle czynią kapitaliści, albo kolonizacją ziem krajów ościennych, albo poprzez podwyższanie zobowiązań chłopów pańszczyźnianych wobec pana. Chłop pańszczyźniany był niewolnikiem szlachcica. Sarmaci również pozwolili przejąć cały handel polskim zbożem kupcom holenderskim, zabraniając polskim kupcom miedzynarodowego handlu. 

O liberałach

Liberalizm jest pojęciem bardzo różnorako definiowanym i niestety to określenie jest bardzo nieprecyzyjne. Sowa rozróżnia trzy rodzaje liberalizmu - polityczny (różne prawa jednostki muszą być chronione przed atakami wszelkiego rodzaju władzy), społeczny (ochrona praw jednostki w sferze obyczajowej i światopoglądowej) i gospodarczy (prawo do własności i swobodnej przedsiębiorczości i samoregulacja gospodarki poprzez wolny rynek). Ludzie którzy są na przykład liberałami społecznymi z regóły są przeciw liberalizmowi gospodarczemu. Sowa rozprawia się stanowczo z liberalizmen gospodarczym, a przede wszystkim jego formą najbardziej radykalną jaką jest neoliberalizm. Sowa wykazuje złudność wiary w wolny rynek, jako siły samodzielnie korygującej sytuację na rynku i likwidującej wszelkie wypaczenia. Sowa pokazuje również absurdalność teorii skapywania - dajmy bogatym więcej zarobić, a po czasie i biedni nieco zarobią - która była podstawą polityki Regana redukcji podatków dla bogatych. Sowa jest zdania, że trzeba szukać nowych rozwiązań na aktualne problemy. Sięganie do starych koncepcji, takich jak socjaldemokracja, nie pomoże nam. Socjaldemokracja była niezłym rozwiązaniem w przeszłości i dość skutecznie broniła praw pracowniczych, ograniczała kapitał i  wprowadziła państwo dobrobytu. Świat się jednak zmienił, kapitał jest globalny i stare recepty już nie działają. Nawet parlamentarna demokracja obrywa mocno:

"Parlamentaryzm nie jest więc wcale formą suwerenności ludu, tylko strategią obrony przed możliwością masowej emancypacji. Strategię tę stosuje się przede wszystkim po to, aby chronić coś, co byłoby oczywiście pierwszą ofiarą autentycznej suwerenności powszechnej, czyli prywatną własność środków produkcji. "

O przyszłości

  Sowa jest wyraźnym zwolennikiem społecznej kontroli środków produkcji. Odrzuca on zarówno kapitalizm, jako ustrój dążący do maksymalizacji zysków poprzez wyzysk pracowników, jak i naturalnie państwo leninowskie, które w sposób nieco bardziej zakamuflowany dąży do tego samego praktycznie takimi samymi metodami. Wzorem do naśladowania są dla Sowy koncepcje piewszej Solidarności, tej z lat 1980 i 1981. Program Solidarności z tamtych lat mocno podkreślał ważność społecznej kontroli nad środkami produkcji. Brak tam było koncepcji liberalnych, czy zgoła neoliberalnych. Sowa twierdzi, że idee pierwszej Solidarności były w rzeczy samej bardzo komunistyczne (oczywiście w rozumieniu marksistowskim). 

Sowa próbuje na tej bazie naszkicować koncepcję nowego porządku gospodarczego opartego na społecznej własności i kontroli środków produkcji.

"Batalia o prawa autorskie i własność intelektualną jest walką o własność środków produkcji. Rozgrywa się ona w domenie cyfrowej, ponieważ tam właśnie stare prawa ekonomii przestają funkcjonować. Jednym z warunków głównego nurtu jest założenie o rzadkości, czyli przekonanie, że ogólnie rzec biorąc dóbr jest zawsze mniej niż ich potencjalnych użytkowników, a ich wytworzenie wymaga nakładów, czyli wydatkowania środków produkcji. Domena cyfrowa rządzi się jednak innymi prawami. Ekskluzywność i konkurencyjność nie leżą w żaden sposób w jej naturze. "

Sowa pokreśla ważność dobra wspólnego. Jego analiza na przykładzie języka, wiedzy, kodu (software), miasta i demokracji pokazuje jak ważne jest zachowanie kontroli społecznej nad dobrem wspólnym dla dobrego funkcjonowania całego społeczeństwa i jego dalszego szybkiego rozwoju. Wiedza może się rozwijać tylko wtedy, gdy jest swobodnie dostępna. Przejęcie na przykład wiedzy przez kapitał prowadzi do jej zamknięcia i wykorzystania jedynie w celu partykularnych interesów danej korporacji. Korporacja może nie udostępniać posiadanej wiedzy, gdy nie leży to w jej interesie. Korporacja może również nie być zainteresowana dalszym rozwojem posiadanej wiedzy tak długo dopóki osiąga zadawalające zyski. Korzyść społeczna nie ma tu żadnego znaczenia.  Sowa pokreśla, że aktualne zmiany w systemie gospodarczym, a w pierszym rzędzie rewolucja informatyczna wprowadzają nowe wartości i powoli zaczynają zmieniać podstawowe zasady działania naszego systemu gospodarczego. Kapitalizm jest oparty w zasadzie na pewnym niedostatku (scarcity) i dośc wysokich kosztach produkcji. Informacja, jako podstawa gospodarki przyszłości, jest natomiast dostępna w nadmiarze (abundance), a jej produkcja, czyli kopiowanie informacji, odbywa się praktycznie za darmo. To jest ta dynamiczna siła, która powoli będze rozsadzać kapitalizm niejako od wewnątrz. Ta teza jest mocno zgodna z propagowanym przez Marksa determinizmen społecznym. Nowy porządek gospodarczy wyłania się w tym momencie, kiedy stary hamuje dalszy rozwój systemu gospodarczego. I tego procesu nikt nie jest w stanie zatrzymać. Niektóre firmy próbują jeszcze przejąć i zamknąć w swoich systemach informację dobrowolnie generowaną przez użytkowników. Firmy te próbują zamienić coś co jest dostępne w nadmiarze, czyli informację, w produkt niedostatku i wytwarzają w ten sposób sztucznie stan niedoboru informacji, co pozwala jeszcze przez chwilę utrzymać kapitalistyczny ład. W tym aspekcie Sowa jest całkowiecie zgodny z koncepcją postkapitalizmu, głoszoną między innymi przez Paula Masona - http://www.theguardian.com/books/2015/jul/17/postcapitalism-end-of-capitalism-begun

Czy te idee modernizacji współczesnego systemu gospodarczego są realistyczne? Nie wiem. Faktem jest jednak, że aktualny system kapitalistyczny, a szczególnie jego neoliberalna forma, są powszechnie krytykowane. Globalny kapitalizm podlega bardzo słabej kontroli państwowej i jak podkreśla wielu autorów jest odpowiedzialny za coraz bardziej dramatyczne rozwarstwienie społeczne - wąska grupa bogatych jest coraz bardziej bogata, a reszta społeczeństwa biednieje.

Polecam gorąco książkę Sowy. Jest ona na pewno interesującą i oryginalną analizą obecnej sytuacji.

piątek, sierpnia 14, 2015

Feralny piątek

Słowo usprawiedliwienia. Ten post miał się ukazać trzynastego lutego. To jest taka rozmowa w myślach z przyjacielem z dawnych młodzieńczych lat. Napisałem tego posta rzeczywiście tego dnia późnym wieczorem. Byłem jednak zbyt zmęczony aby jeszcze zrobić konieczne poprawki. Chciałem je wykonać następnego dnia, ale jakoś tak czas zleciał aż do dzisiaj. Dlatego publikuję ten zimowy tekst dopiero teraz pod koniec jakże upalnego lata.

Wiesz kilka dni temu jadąc do pracy usłyszałem w radiu, że właśnie mamy trzynastego i do tego piątek. I tak nagle przypomniał mi się ten nasz piątek. To też był trzynasty. To chyba był luty. Pamiętasz?

Zima była tamtego dawnego roku bardzo ostra. Sporo śniegu i siarczysty mróz. Taka prawdziwa zima, nie taka nijaka, jak te teraz. Byliśmy w szkole tego dnia, gdy nagle postanowiliśmy dać dyla. Niestety nie pamiętam na której lekcji to było i dlaczego aż tak szybko opuszczaliśmy szkołę. A ty pamietasz? Decyzja była raczej na pewno bardzo spontaniczna, bo spakowaliśmy nasze teczki tuż przed końcem przerwy. Wyjście ze szkoły głównym wejściem nie było możliwe, bo nauczyciele tam pilnowali, a może woźny. Postanowiliśmy więc wyskoczyć z klasy przez okno. Nie było to trudne, bo klasa była na parterze i okna były tak może nieco ponad metr nad ziemią. Tuż za oknen zaczynało się takie mocno strome zbocze, a na jego końcu był dość wysoki płot. Tak więc wyskoczyliśmy przez to okno w klasie i zaczęliśmy się szybko wspinać na to zbocze. Niestety to pokryte śniegiem zbocze było bardzo śliskie. Powoli wdrapywaliśmy się, ty chyba kilka razy zjechałeś z powrotem prawie na sam dół. Ja też walczyłem rozpaczliwie. W między czasie już zaczęła się następna lekcja. Wszyscy uczniowie ale niestety też nauczyciele, wrócili do klas. A my walczyliśmy nadal w pocie czoła z tym zboczem. Chyba cała szkoła przyglądała się naszym zmaganiom. Zapewne również i nauczyciele. Nie tylko z klas na parterze byliśmy dobrze widoczni. Również klasy na piętrze mogły nas świetnie obserwować. Może nawet lepiej. Nie oglądałem się wprawdzie do tyłu, ale czułem te spojrzenia i ten śmiech, który zapewne nam towarzyszył. A ty zerknąłeś może do tyłu? Widziałeś czy się z nas śmiali, czy może patrzyli na nas z zazdrością i podziwem? 

W końcu dotarliśmy wykończeni do płotu i jeszcze dobrą chwilę zajęło nam jego pokonanie. Potem szwędaliśmy po niedalekim lasku, poszliśmy na plażę i dopiero później wróciliśmy do miasta. Wagary były tym razem całkiem kiepskie. Snuliśmy się tak naprawdę bez celu, tak tylko po to aby czas w końcu minął. Zmarzliśmy przy tym solidnie. Humory mieliśmy nie najlepsze, bo przeczuwaliśmy, że tym razem ta eskapada nie przejdzie nam na sucho.

I tak też się stało. Nie pamiętam już czy to szkoła zadzwoniła do naszych rodziców i wezwała ich z nami następnego dnia, czy dopiero następnego dnia jeszcze przed pierwszą lekcją wezwała nas wychowawczyni i kazała przyjść z rodzicami do dyrektora. Dobrze pamiętam tylko tę scenę w gabinecie u dyrektora. Dyrektor, wychowawczyni, nasze mamy i my. Dyrektor był wściekły i wygłosił groźną i długą mowę. Mówił, że dla takich jak my nie ma miejsca w tej szkole. Jak nie chcemy się uczyć, lub nam się ta szkoła nie podoba to on nas nie będzie zmuszać. Chodzić do takiej szkoły to wyróżnienie, a my, zamiast uznania dla tego przywileju, tak strasznie się zachowujemy i uciekamy ze szkoły na oczach wszystkich. On tego w ogóle nie może zrozumieć. Ty podśmiewałeś się pod nasem w trakcie dyrektorskiej reprymendy, pamiętasz? W końcu dyrektor postanowił nas zawiesić w prawach ucznia na trzy dni. To było pomyślane jako kara i poważne ostrzeżenie dla nas, no i czas do namysłu. Mieliśmy zastanowić się, czy nadal chcemy chodzić do tej szkoły. Oczywiście nie chcieliśmy, ale już wtedy jako młodzi ludzie wiedzieliśmy dobrze, że nie zawsze można mówić co się myśli. Czego jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy to tego, o ile dalsze nasze życie bez skończonej szkoły byłoby trudniejsze - nawet dzisiaj nie chcę o tym myśleć, co by było gdyby nas naprawdę wywalili z tej szkoły. Jednak chyba już wtedy rozumieliśmy, że pomimo naszej niechęci do uczęszczania do szkoły - przecież można spędzać czas na tak wiele dużo przyjemniejszych sposobów - rozsądnej alternatywy dla nas nie ma.

I tak po trzech dniach i to tylko dzięki naszym dzielnym mamom wróciliśmy do szkoły i to był na szczęście koniec tej afery. Dalsze obyły się już bez zawieszania. ;) 

Jadąc do pracy zastanawiałem sie w którym roku to było. Chyba byliśmy w drugiej klasie wtedy? Lepiej może jednak nie wspominać ile lat już od tego czasu minęło, bo to czasy strasznie odległe.

Jak walczyć z buczeniem?

Na marginesie wywiadu z prezydentem Komorowskim w Wyborczej zastanawiam się jak można sobie poradzić w tym zakłócaniem spotkań wyborczych przez grupy ludzi o odmienym zdaniu, które zakłócają je gwizdami i obraźliwymi okrzykami? Jak walczyć z ludźmi, którzy przychodzą tylko po to na oficjalne uroczystości państwowe aby wygwizdać i wybuczeć demokratycznie wybrane głowy państwa? Jaka strategia przeciwko takiemu postępowaniu może być skuteczna? Czy słuszne jest ignorowanie takich zachowań, czy może należy chodzić na spotkania partii popierających takie zachowania i polityków tych partii też wybuczeć? Czy może zamiast elegancko milczeć i udawać, że nic się nie stało, trzeba przerwać uroczystość czy zebranie i jak się nie da inaczej, to usunąć protestantów siłą?

Jest wiele spłeczeństw, które potrafią sobie z tym problemem poradzić. Voltaire na przykład walcząc ze swoimi przeciwnikami ideologicznymi mówił, że on będzie zwalczać jego zdaniem niesłuszne opinie z całą stanowczością. Jednak w tym momencie, gdy jego oponentom zabroni się je wygłaszać on będzie pierwszym, który stanie w obronie głoszenia tych opinii. A czym innym jest buczenie, jak nie formą uniemożliwienia mzsłącym inczej wyrażania swoich racji? W Ameryce toczy się naprawdę gorąca dyskusja między religijnymi fundamentalistami a ateistami. Spór jest wielki, ale dyskusja toczy się szalenie kulturalnie. Nie ma wyzwisk i prób poniżania i obrażania oponentów. Jest mocna, bezlitosna walka na argumenty, ale jest to walka kulturalna.

Większość ludzi dobrze wychowanych uznaje zapewne, że buczenie na cmentarzach i innych miejscach uroczystości to oznaka braku dobrego wychowania. Można przecież mieć różne poglądy i spierać się na argumenty, ale należy to robić w cywilizowany sposób. Ludzie dobrze wychowani odwracają się z niesmakeim widząc takie zachowania i starają w ten wykwintny sposób dać wyraz swojej dezaprobacie. Ale ta zbyt zaawulowana dezaprobata na gwiżdżących jak widać w ogóle nie działa. Rozochoceni brakiem bezpośredniej reakcji i oporu ośmielają się coraz bardziej i wrzeszczą nawet w trakcie grania polskiego hymnu narodowego. Takie radykalne ruchy protestu, przy braku oporu ze strony ich nie akceptującej większości, radykalizują się coraz mocniej i w końcu narzucają większości swoje postępowanie jako normatywne zachowania społeczne.

Komorowski o swojej ostatniej uroczystości:

"gdy żegnałem się z siłami zbrojnymi, urządzono mi kocią muzykę, i to wrzeszcząc w czasie hymnu narodowego. To byli ci sami ludzie, z tymi samymi transparentami, którzy w czasie kampanii wyborczej siali przeciwko mnie nienawiść na rozkaz."

Komorowski słusznie też mówi o błędzie zaniechania, gdy sądzimy, że z biegiem czasu prawda się sama obroni. Może po bardzo wielu latach tak, ale okazuje się, że prawdę można zakrzyczeć i ona sama bez pomocy jej zwolenników nie da sobie rady. Komorowski tak pisze o swoich prezydenckich doświadczeniach:

"… zawsze miałem przekonanie, że prawda i racja sama się obroni. Otóż sama się nie broni. Trzeba jej pomagać, zwłaszcza w czasach internetu, kiedy łatwo pobudzić nienawiść i agresję i gdy rośnie atrakcyjność radykalnej ułudy."

I jeszcze ten cytat o bezsilności wobec takiej formy protestowania:

"Trudno poradzić sobie z falą autentycznej nienawiści. Nienawiści niemającej nawet najmniejszego potwierdzenia w faktach. Zrobić ze mnie agenta WSI tylko dlatego, że byłem przeciwnikiem głupich decyzji w sprawie wywiadu wojskowego? To aberracja.

Okoliczności objęcia prezydentury po katastrofie smoleńskiej były bardzo trudne i również pełne wobec mnie nienawiści. Jakoś to jednak wtedy rozumiałem, gdyż objąłem urząd po Lechu, a wygrałem z Jarosławem… Potem udało mi się uzyskać zaufanie 70 proc. Polaków, a więc także części wyborców braci Kaczyńskich. Pod koniec prezydentury ten spektakl nienawiści pojawił się ponownie. To nie były już jednak naturalne emocje, ale zaplanowana kampania zniesławienia."

Ja nadal mocno wierzę, żę większość ludzi w Polsce jest daleka od popierania takich radykalnych zachowań, zachowań dalekich od powszechnych norm kulturowych i od poszanowania innych. Problem w tym, że ta większość zbyt mało daje wyraz swojemu braku akceptacji takiej formy walki politycznej. A to trzeba, tak jak Voltaire w takiej sytuacji, zdecydowanie poprzeć nawet ludzi o poglądach, z którymi się nie zgadzamy, aby tak zaprotestować przeciwko niegodnemu zachowaniu i formą zwalczania przeciwników politycznych.

Większość oburzonych takim postępowaniem za mało staje po stronie tych zaatakowanych zostawiając ich sam na sam z wrzeszczącym tłumem. Stanowczo za mało pokazuje się tym, którzy napędzają i popierają te zachowania, że to nie tędy droga. Pod żadnym względem, nawet jak argumenty protestujących są z naszego punktu widzenia słuszne, nie powinniśmy akceptować tej niecywilizowanej formy ich wyrażania. Tylko takie stanowcze NIE może promotorów tych form protestu powstrzymać przed dalszą eskalacją.

wtorek, sierpnia 11, 2015

Czy można poprzez manipulacje genów stworzyć człowieka całkowicie posłusznego władzy

Profesor Golik w tym wywiadzie w tokfm  bardzo rzeczowo wyjaśnia wiele nieporozumień związanych z in vitro. Otóż jest to absolutnie niemożliwe aby w trakcie zapłodnienia in vitro manipulować geny. Nauka jeszcze bardzo długo nie będzie tego potrafiła.

Generalnie metoda in vitro powiela bardzo dokładnie przebieg naturalnego zapłodnienia. Generowanie kilku zarodków i odrzucanie ich nie jest więc jakimś wynaturzeniem ale dokładnie naśladuje naturę. Co najmniej połowa zarodków wytworzonych naturalne jest odrzucana ze względu na złą jakość genów.

Na pytanie czy można wyprodukować człowieka całkiem posłusznego władzy profesor Galik odpowiedział, że jest to bardzo łatwe do zrobienia. Wystarczy kogoś zarazić fanatyzmem religijnym lub ideologiczym a zrobi on wszystko co zechcemy. Poprzez genetyczną manipulację jest to absolutnie niemożliwe.

Jakże słuszne jest to stwierdzenie. Ludzie obawiają się czegoś nieznanego i nowego i niezauważają, że prawdziwe zagrożenie jest tak blisko. Bo mamipulatorzy dusz są  od dawna wśród nas.


Projekt ustawy zakazującej aborcji okiem genetyka prof. Pawła Golika
Posłuchaj: http://audycje.tokfm.pl/odcinek/28252



sobota, lipca 25, 2015

Wiara a fakty

Właśnie wczoraj dotarła do mnie najnowsza książka Jerry Coyne "Faith vs. Facts" (wiara a fakty). Średnio gruba w twardej okładce, z ładną kremową obwolutą - no może tylko ta czcionka jest nieco zbyt czarna jak dla mnie. Oczywiście natychmiast zacząłem ją wertować, przyjrzałem się dokładnie spisowi treści i przeczytałem prolog.

Ja zawsze prawie natychmiast czytam prolog nowej książki. Niestety dosyć rzadko docieram poza jej pierwszy rozdział. Gdzieś tam przed jego końcem moja ciekawość powoli zanika i tracę cierpliwość do dalszego czytania. Niekiedy stwierdzam, że dalsze czytanie wymaga więcej koncentracji i wolnego czasu niż jestem w stanie tej książce poświęcić po całym dniu pracy, krótko przed zaśnięciem - nierzadko z książką wypadającą mi wtedy z ręki. Odkładam więc wtedy czytanie tej książki na ten jakże rzadki dzień, kiedy będę miał świeży, wypoczęty umysł i sporo wolnego czasu. Niestety takie dni zadarzają się szalenie sporadycznie, więc książki z zakładką w pierwszym rozdziale leżąc grzecznie na półkach czekają grzecznie na ten wyjątkowy dzień. Niekiedy jednak, kierowany jakimś dla mnie samego niezrozumiałym impulsem, zaczynam szperać wśród stosów książek na półkach biorę w rece jedną z tych, które czekają na swoją kolej już od kilku lat, i czytam ją intensywnie do samiutkiego końca. Tak było z książką Martyna Amosa "Genesis Machines - the new science of biocomputing", którą nabyłem w roku 2009 w poteżnej księgarni Waterstones w pobliżu uniwersytetu UCL, a przeczytałem dopiero przed kilkoma miesiącami. Jeszcze dłużej na swoją kolej czekała książka Hemutha Santlera "Geheime Schriften des Christemtums", którą przeczytałem też do końca dopiero kilka tygodni temu.

Ale wrócmy do "wiary a fakty". Jej autor Jerry Coyne jest profesorem ewolucji na uniwersytecie w Chicago. Jerry jest również autorem bardzo popularnego blogu "why evolution is true" - taki tytuł ma również pierwsza książka Jerrey`ego. O tym blogu pisałem już tutaj.

Jerry jest gorliwym obrońcą naukowego podejścia do wyjaśniania świata i zwalcza z wielkim zaangażowaniem szalenie rozpowszechniony w USA kreacjonizm i inne bazujące na religii próby wyjaśnienia pochodzenia życia na ziemi. Jego dyskusje z wieloma oponentami są metodologicznie na niezłym naukowym poziomie. Jerry podróżuje też chętnie i często zamieszcza bardzo obszerne reportaże z miejsc które odwiedził, a szczególnie lubi pisać o tym gdzie coś smacznego zjadł i fotografuje chyba wszystkie swoje posiłki. Utrzymanie bloga na takim wysokim poziomie to ogrom pracy, wiem to dobrze z własnych blogowych prób. A Jerry dodatkowo wykłada, jeździ po świecie z odczytami no i pisze książki. Odwiedzam blog Jerry`ego regularnie i jestem pełen podziwu dla jego energii i ilości i jakości postów, które tam publikuje. Jerry i jego blog to na pewno ważny głos na rzecz naukowego pozniania i teorii ewolucji. Jerry ma również kilku współautorów, jak również wielu aktywnych czytelników.

"Wiara a fakty" to kolejna systemtyczna krytyka religijnego sposobu rozumienia świata i ważny głos na rzecz naukowej metody. W USA toczy się bardzo intensywna dyskusja na temat wzajemnego stosunku pomiędzy nauką a religią. Pojawiają się w niej najprzeróżniejsze głosy i przekonania. Religijni fundamentaliści twierdzą, że każdy ma prawo wierzyć w co chce. Jedni mogą wierzyć w teorię ewolucji, inni w akt stworzenia tak jak on jest opisany w biblii. Oni są za tym aby w szkołach uczyć dzieci obu tych teorii na równi. Przekonują, że ponieważ, ich zdaniem, nie ma absolutnych dowodów na prawdziwość teorii ewolucji, a więc jest to jedynie jedno z wielu możliwych wyjaśnień, a nie fakt. Ta strategia przypomina dokładnie strategię kościoła wobec teorii heliocentrycznej Kopernika. Otóż kościół w 16 i 17-tym wieku zezwalał na rozważania o teorii heliocentrycznej jako teorii czysto hipotetycznej. Kościół zabraniał jednak stanowczo - o czym przekonał się boleśnie Galileo po przekroczeniu tej granicy - twierdzenia jakoby model heliocentryczny był rzeczywistym opisem ruchu słońca, ziemi i innych planet. Są też zwolennicy współistnienia wiary i nauki, którzy twierdzą, że pomiędzy tymi dwoma dysciplinami nie ma konfliktu. Oni twierdzą, że nauka i wiara odpowiadają po prostu na inne pytania. Nauka wyjaśnia mechamizmy działania różnych zjawisk odpowiadając na pytanie "jak". Wiara natomiast wyjaśnia głębszy sens i odpowiada na pytanie "dlaczego". Niektórzy wyznawcy współistnienia idą jeszcze krok dalej i twierdzą, że nauka dostarcza dowody na potwierdzenie religijnych wierzeń. Oni oczywiście nie są wyznawcami tych najprostszych fundamentalistycznych teorii wywodzących się z dosłownego czytania bliblii - jak stworzenie świata i wszystkich gatunków zwierząt i ludzi w 6 dni przed maksymalnie 10.000 lat. Oni tworzą bardziej subtelne teorie teologiczne, dla których nauka, rzekomo, dostarcza dowody na istnienie Boga i jego aktywnego udziału w tworzeniu i działaniu świata. Prym wiedzie w tym fundacja Templeton, która finansuje wiele projektów z pogranicza teologii i nauki.

Jerry Coyne jest mocnym głosem stronnictwa odrzucającego zarówno fundamentalne teorie teologiczne jak również możliwość współistnienia nauki i religii. Jerry jest zdania, że niezgodność pomiędzy religią a nauką jest zasadnicza i wynika z fundamentalnych różnic w metodologicznym podejściu. Wiara bazuje na przekonaniu, którego nie trzeba udowadniać. Po prostu ktoś wierzy lub nie. Nauka natomiast u swych podstaw ma metodę krytycznej analizy postulowanych teorii i uznanych prawd. Nauka ze swej natury jest krytyczna wobec swych własnych osiągnięć i gotowa w każdej chwili je odrzucić bądź zweryfikować. Chociaż więc teorie naukowe nie są z założenia absolutnie słuszne, to jednak stopniowo przybliżają nas do poznania. Dana teoria jest tak długo słuszna dopóki jej prognozy są potwierdzane eksperymentalnie. W przeciwieństwie do nauki teologia stoi przed prawdą objawioną, której podstawowa słuszność - istnienie Boga - nie podlega dyskusji. Jeżeli nawet teologia próbuje udowodnić istnienie Boga, to nie czyni tego naukową metodą hipotez i eksperymentu, a dokonuje dowodu jedynie poprzez logiczny wywód. Celem teologii nie jest więc, jak w innych naukach, wyjaśnienie świata lub pewnych jego aspektów, a jedynie poparcie tezy postawionej na samym początku, która jest dla teologii niepodważalna. Nauka szuka prawdy o świecie, a teologia wspiera prawdę jej objawioną. Metoda działania i przyjęte aksjomaty to są główne różnice między podejściem naukowym, a teologicznym.

O jeszcze jednym aspekcie Jerry wspomina często. Otóż dzisiejsza teologia tworzy coraz bardziej abstrakcyjne pojęcia Boga, na przykład Boga jako pra przyczyny, który cały wszechświat wprawił w ruch, ale nie jest w nim na co dzień obecny. Ten teologiczny Bóg, dzięki swej eteryczności może nawet niekiedy dosyć dobrze wkomponować się w obraz współczesnej nauki. Bo przecież chociaż dzięki naukowemu poznaniu rozszryfrowaliśmy już mnóstwo tajemnic natury, to jednak wiele spraw jest nadal nie wyjaśnionych. Ten teologiczny Bóg jest tworem wysublimowanym na tyle, że rozumieją go tylko nieliczni. On nie trafia pod strzechy "normalnych" ludzi. Tam rządzi nadal Bóg ojciec, surowo karzący źle czyniących i łaskawie nagradzający jemu posłusznych. Pod strzechami wiernych nadal niepodzielne króluje Bóg ingerujący w codzienne życie, zmieniający bieg wydarzeń, kierujący naszymi czynami i od czasu do czasu czyniący cuda. Ten Bóg jest absolutnie niezgodny z nauką i jej aktualnym opisem świata i to z tak rozumianą wiarą walczy Jerry.

Bardzo piękne rozwiązanie dylematu - czy nauka czy religia ma rację - znalazłem przypadkowo w książce Amira Alexander "Infinitesimal", którą bardzo polecam. Książkę tę kupiłem w czerwcu w księgarni Waterstones w Amsterdamie. Ja bardzo lubię aby moje książki miały swoją historię i dlatego często kupuję je w bardzo różnych miejscach. Otóż Alexander bardzo ciekawie opisuje w tej książce jak z pozoru nieznacząca teoria matematyczna nieskończenie małych wielkości, którą wprowadzili do matematyki Cavalieri i Torricelli na początku 17-tego wieku, podkopała podwaliny ówczesnej doktryny teologicznej i przez długi czas była mocno zwalczana przez kościół. W książce tej pojawia się również Galileo. Ten wielki uczony, oskarżany przez swych kościelnych oponentów o kwestionowanie nauk kościoła głoszoną przez niego teorią heliocentryczną stwierdził, że dwie księgi są objawieniem boskim. Pismo (to znaczy konkretnie biblia) jest słowem Bożym, które my interpretujemy, aby zrozumieć Boskie prawa. Druga Boska księga to natura, która jest wynikiem Boskiego stworzenia i jej mechanizmy jako Boskie są absolutnie prawdziwe. Chcąc zrozumieć prawa Boskie i świat ludzie studiują pismo i badają naturę. Studiowaniem pisma zajmuje się teologia, a badaniem natury nauka. Jeżeli więc nauka ukaże prawa natury, które są sprzeczne z naszą aktualną interpretacją pisma, to należy je zaakceptować i zmienić naszą interpretację pisma. Galileo zdecydowanie unikał postawienia nauki w konflikcie wobec pisma. On twierdził jedynie, że to nasza wykładnia pisma jest nieprecezyjna, bo źle zrozumieliśmy absolutną prawdę Boską zawartą w piśmie. Natura i pismo, według Galileo, nigdy nie są sprzeczne, bo jako dzieła Boskie są doskonałe. Jedynie nasza ludzka niedoskonałość powoduje, że nasze rozumienie natury albo pisma może być niedokładne.

Ach ileż problemów można by uniknąć, gdyby ludzie stosowali się do tej reguły Galileo. Kościół oczywiście zarówno wtedy w 17-tym wieku jak i praktycznie do dzisiaj absolutnie odrzucił tę regułę. Również i dzisiaj mnówstwo ludzi na świecie nie chce zaakceptować naukowych faktów i trzyma się kurczowo biblijnej interpretacji świata. Wszystkim serdecznie polecam lekturę „Faith vs. Fact". Niech Jerry przekonuje nas jeszcze przez długie lata o słuszności naukowej metody i rozumienia świata.


niedziela, czerwca 14, 2015

Magna Carta z dzisiejszej perspektywy

Mija właśnie 800 lat od podpisania Magna Carta Libertatum przez angielskiego króla Jana bez ziemi. Traktat ten został wymuszony na królu przez angielskich baronów chcących zachować swoje przywileje i uniknąć coraz to nowych podatków, które król na nich nakładał.

Jest to jeden z pierwszych takich aktów prawnych ograniczających władzę monarchy. Traktat ten jest pewnym aktem wymiany. W zamian za zapewnienie praw wolnych ludzi do sprawiedliwego procesu i nienaruszalności prywatnego majątku baroni zgadzali się na pewne ustępstwa podatkowe.

To ważne dla dalszego rozwoju anglosaskich (i nie tylko) krajów prawo nie znieniło niczego bezpośrednio. To nie było tak, że po podpisaniu Magna Carta królowie trzymali się jej zasad, ludzie mogli żyć wolno i nie byli skazywani bezprawnie. Król Jan zaraz po podpisaniu traktaku zanegował go i walczył (jak również i jego następcy) dalej z baronami o niepodzielną władzę.

Magna Carta to z pewnością precedens. To pierwszy krok w kierunku ograniczenia władzy króleskiej i początek europejskiej demokracji. Jak pisze Tomasz Targański w artykule w Polityce:

"Nowa Wielka Karta, choć nie wyrażała tego wprost, powoli zmierzała w kierunku ustanowienia jednej generalnej zasady: że król, jakkolwiek wielka byłaby jego władza, jest ograniczony prawem."

Oczywiście przez wieki jeszcze toczyła się wojna między królami i baronami. Królowie dążyli do ustanowienia władzy absolutnej i ignorowali rolę parlamentu i prawa. Po przegranej wojnie domowej król Karol 1 został w roku 1649 osądzony i skazany przez trybunał. Jak pisze Targański:

"Postawiony przed sądem Karol utrzymywał, że jako monarcha odpowiada jedynie przed Bogiem. Trybunał uznał, że król, jak każdy inny człowiek, odpowiada przed prawem."

Od tego właśnie czasu Anglia jest monarchią parlamentarną i faktyczną władzę sprawuje parlament.

Również baronom wcale nie chodziło o powszechne prawa dla wszystkich ludzi. Oni walczyli tylko o swoje własne przywileje. Jednak Jak pisze Sheldon Richman w Reason.com czasami nawet drobne zmiany mają wielkie i niezamierzone skutki:

"That genuine liberty can grow out of efforts intended to achieve something less is worth keeping in mind. …. social processes, like the people who actuate them, are complex, and therefore unintended consequences—good and bad—are ubiquitous and to be expected."

Idee zawarte w Magna Carta wracały więc nieustannie w ciągu tych długich 800 lat i zyskiwały coraz większy wpływ na organizacje społeczeństw. Z tej perspektywy Magna Carta to jest raczej pewien proces społecznego rozwoju idei równości wobec prawa wszystkich ludzi (w traktacie zawężono to prawo do wszystkich wolnych ludzi, czyli angielskiej szlachty), a nie jedynie prawo, które zaczęło działać w momencie jego ustanowienia.

Inny aspekt, który autor podkreśla, to wielkość zawartego w roku 1215 kompromisu politycznego. Magna Carta to wyraz wielkiej zdolnośći do kompromisu i stworzenia sytuacji win-win.

Ja uważam, że wpływ Magna Carta na społeczeństwo angielskie był przeogrommy. To dzięki prawu do osobistej wolności i nietykalności prywatnej własności Anglicy przez kilka następnych wieków generowali grupy społeczne i rozwój idei, które ostatecznie doprowadziły do rewolucji przemysłowej w Anglii. Angielskie struktury społeczne były dużo lepiej przystosowane do wykorzystania nowych możliwości technicznych niż inne zniewolone i kontrolowane przez despotycznego monarchę społeczeństwa europejskie.

niedziela, kwietnia 05, 2015

Rynki i banki wypuszczone spod nadzoru stają się szkodnikami

Wywiad z profesorem Owsiakien w Wyborczej to jeszcze jeden głos w jakże ważnej dyskusji o nierównościach społecznych. A do tego głos nie byle kogo tylko wybitnego ekonomisty. Profesor Owsiak podkreśla jak szkodliwe społecznie są narastające dysproporcje w dochodach a przede wszystkim w skumulowanym majątku między super-bogatymi, a resztą społeczeństwa. Jednym słowem bogaci stają sie coraz bardziej bogaci, a biedni mają coraz mniej. Już dzisiaj bogaci płacą żenująco niskie podatki i wyprowadzają pieniądze gdzieś do finansowych oaz. Firmy płacą mniej podatkuu niż pracownicy tychże firm, a przecież one korzystają z dobrej infrastruktury czy to dróg, telekomunikacji czy też, dzięki państwowemu wsparciu, wykształconej kadrze pracowniczej. Bez interwencji państwa, bez rozsądnych podatków dla super-bogatych i firm wzrost dysproporcji majątkowych jest procesem nieodwracalnym.

Neoliberalne mrzonki o samokontrolujących się rynkach i liberalizacji regół finansowych rozbiły się w 2007 jak bańka mydlana doprowadzając do poteżnego kryzysu. Szczególną rolę odegrała tu branża finansowa, która od dłuższego czasu nie służy społeczeństwu, a jedynie jak pasożyt wysysa z niego pieniądze tworząc bzdurne i bez pokrycia tak zwane produkty finansowe. Za ten kryzys zapłacić musi to samo państwo, które neoliberaliści z taką zaciętością zwalczali i próbowali zredukować do minimum. W chwili kryzysu jednak jedynie to wyśmiane państwo okazało się zdolne uzdrowić sytuację. Najgorsze jednak, że w zasadzie nic się nie zmieniło. Po krótkim szoku finsowa ruletka kręci się dalej. 

A skąd to państwo bierze pieniądze na pokrycie strat z powodu nieodpowiedzialnych spekulacji finansowych? Oczywiście z naszych podatków. A kto płaci te podatki? Podatki płacą procobiorcy i konsumenci. Podatków praktycznie nie płacą firmy globalne i super-bogaci, bo uciekają z dochodami gdzieś tam, gdzie praktycznie nic płacić nie muszą.

Czy społeczeństwo, czyli my, nie widzi tego problemu? Czemu godzimy się tak biernie z tą sytuacją?

Chyba częściowo dlatego, że wielu z nas bardzo chciałoby być bogatymi i klasa średnia trochę zerka w stronę super-bogatych marząc o takich samych wielkkich majątkach. No a do tego podatki nie są dobrze widziane i to praktycznie przez wszystkie warstwy społeczne. Nikt nie chce płacić podatków, często przytacza się przykłady biurokratycznego marnotrawstwa pieniędzy zebranych z naszych podatków. Ale ciekawym faktem jest, że jednocześnie roszczenia obywateli wobec państwa są ogromme. Ta powszechna niechęć do podatków to oczywiście woda na młyn super-bogatych i firm, które maksymalizują swoje zyski kosztem społeczeństwa. 

Partią i mediom reprezentującym super-bogatych udało się przekonać klasę średnią, że podatek od majątku dotknie również ich. A całemu społeczeństwu można, jak widać, zaaplikować środek zastępczy czyli nacjonalizm i religię, przekonując ich, że to są właśnie najważniejsze wyzwania z jakimi musimy walczyć. Przecież nieustannie rzekomo ktoś nam zagraża i obraża naszą religię i naszych bogów. Klasie pracującej natomiast wmówiono, że ich wrogiem są imigranci zabierający jej pracę i już nikt nie wskazuje palcem, na super-bogatych, którzy w swoich firmach wyciskają z ludzi ostatnie poty, aby tylko ich zysk rósł nieustannie. Profesor Owsiak pisze, że nasza produktywność wzrosła w ostatnich latach wielokrotnie a płace stoją w miejscu. Wielkie banki i globalne korporacje wykazują regularnie miliardowe zyski, szefowie dostają milionowe premie - ostanio szef banku JP Morgan dostał premię w wysokości 16 milionów! - a pracowników się zwalnia z ramach redukcji kosztów!

Czy zgoda społeczna, równość szans i możliwości nie jest dużo ważniejsza od zysku garstki super-bogaczy? Oczywiście, że jest, bo te czynniki uruchomiają dynamikę i rozwój społeczeństwa z którego w efekcie korzystają wszyscy, również bogacze.