wtorek, października 30, 2007

Master Switch

Mój syn mieszkał dobre kilka lat w Anglii. Bardzo szybko nasiąkł tam tymi dziwacznymi brytyjskimi zwyczajami. Jednym z nich jest "master switch".

Ta przesadna troska o bezpieczeństwo to jeden z bardzo rozpowszechnionych brytyjskich zwyczajów. Tam w każdym domu, z reguły gdzieś przy wejściu, jest taki master switch, którym można wyłączyć prąd w całym mieszkaniu. Ba, tam nawet przy każdym gniazdku jest taki switch , którym można wyłączyć prąd. Niedoświadczony obywatel z kontynentu (tak to Anglicy określają Europę) dziwuje się nie raz dlaczego światło nie włącza się albo jakieś tam urządzenie nie działa. Chwilę to trwa zanim na to wpadnie, że najpierw trzeba tego switcha przełączyć.

Syn ciągle skarży się na brak tego master switcha u nas i przed wyjściem z domu biega po mieszkaniu i wyciąga wszystkie wtyczki z gniazdek. Potem masa roboty aby te wszystkie urządzenia znowu podłączyć. Mruczy on przy tym coś o wyższości systemu brytyjskiego nad kontynentalnym. A ja dziwuję się jak to szybko można przejąć dziwaczne zwyczaje.

Czasami jednak żałuję, że sam nie mam takiego master switcha. Nie, nie potrzebuję go do prądu. Przydałby się jednak taki pstryczek aby przynajmniej na chwilę wyłączyć się z życia. Pstryk i wszystkie kłopoty, problemy, ten cały balast który ciągniemy za sobą przez życie zniknął. Opróżnić choćby na chwilę głowę od tego nawału myśli donikąd prowadzących, od tej codziennej przyziemności i z tak lekką głową wznieść się w obłoki, spojrzeć z góry na to nasze życie i może nawet zacząć je na nowo, trochę inaczej. Bo jak twierdzą spece od psychologii "nigdy nie jest za późno"!

piątek, października 26, 2007

Prawo własności intelektualnej

Właśnie stałem się ofiarą przestępstwa. Naruszono w sposób bezczelny moje prawo autorskie.

Jak niedawno pisałem bywam ostatnio dosyć często na różnych fachowych konferencjach, prezentując tam co nieco. Zwyczajem tych konferencji jest, że ich uczestnicy mają potem dostęp do wszystkich prezentacji, opublikowanych w formie pdf

Wczoraj znajomy z innej firmy poinformował mnie, że był na tak zwanym business breakfast znanej firmy. Jeden z pokazanych tam prezentacji wydała mu się znajoma. Przesłał mi ją i cóż widzę. Trzy moje slajdy - bardzo detaliczne, a jednocześnie łatwo zrozumiałe. Kosztowały kilka dobrych dni pracy. - skopiowane bez żadnej zmiany! i bez żadnej wzmianki o ich pochodzeniu!

Bezczelna kradzież mojej, czy mojej firmy, własności intelektualnej!

Pierwszy raz zdarza mi się coś takiego. Nie bardzo jeszcze wiem co mogę zrobić w tej sytuacji. A no zobaczymy jak dobrze działa ochrona praw autorskich w Austrii.

Londyńskie księgarnie

Dużą część mego pobytu spędzam w tutejszych księgarniach. Są naprawdę wspaniałe. Waterstone, Borders, Foyles, Blackwell czy nawet WHSmith oferują mnóstwo książek. Duża księgarnia Borders przy Charing Cross Road jest do tego otwarty aż do jedenastej wieczorem! Mnóstwo ludzi siedzi na podłodze - jest kilka fotelików, ale chętnych dużo więcej - i wertują w niezliczonych książkach. Nastrój taki, że nie sposób wyjść bez książki. Angielski- czy może raczej angielsko-języczny rynek książkowy oferuje masę fajnych książek popularno-naukowych czy tematycznych. Są one napisane bardzo przystępnym, takim normalnym językiem. Piszą je naukowcy lub dziennikarze specjalizujący się w tematach naukowych. Czyta się je naprawdę z przyjemnością.

Naprawdę nie rozumiem dlaczego w Polsce czy Niemczech albo Austrii takich książek praktycznie nie wydaje się. Na półkach u nas pełno tylko romansów i kryminałów, albo książek naukowych napisanych tak, że poza małym gronem wtajemniczonych nikt ich nie rozumie. Ponieważ tych różnych powieści już od lat nie czytam, to opuszczam polskie czy niemieckie księgarnie z pustymi rękami. Poszperałem trochę w internecie i jak widać na przykładzie książki Taleba takie książki jednak ukazują się. Tak więc to chyba przede wszystkim problem księgarni, które takich książek w ogóle nie mają na półkach lub je fatalnie eksponują. A to jest przecież też niezmiernie ważne.

W Londynie jest inaczej. Za każdym razem wracam z kilkoma, a niekiedy kilkunastoma książkami. Tym razem nabyłem:

- "Fooled by Randomness" - Nassim Taleb pisze o tym, że przypadek rządzi naszym życiem w dużo większym stopni niż to nam się wydaje.
- "The Undercover Economist" - Tim Harford daje proste i ciekawe wyjaśnienie podstawowych reguł ekonomii, na przykładzie codziennych problemów.
- "The Human Touch" - Michael Frayn rozważa jaki wpływ ma nasze świadome postrzeganie kosmosu na niego. Chyba, jeżeli dobrze zrozumiałem, chodzi mu o to czy kosmos tak naprawdę może istnieć poza naszą świadomością.
- "Ten Minutes Mysteries" - Albert Jack próbuje wyjaśnić znane tajemnice ostatnich czasów, Jak na przykład trójkąt bermudzki.
- "On Royalty" - Jeremy Paxman spędził sporo czasu towarzysząc księciu Charlesowi i opisuje życie dworskie dzisiaj i w przeszłości.
- "The God Delusion" - Richard Dawkins udowadnia po raz któryś, że Bóg to tylko wytwór naszej wyobraźni.
- "Hannibal Rising" - Thomas Harris to autor bestsellerów, no i skusiłem się na jego powieść.

Pewną zachętą w zakupie książek tutaj są popularne akcje jak "3 for 2" - kupujesz trzy książki, a płacisz za dwie - , czy "Half Price" - druga książka jest za pół ceny.

wtorek, października 23, 2007

Londyńskie spacery


Weekend był bardzo udany. Pogoda wyśmienita - słonecznie i 14 stopni, całkiem inna niż powszechne mniemanie o tej Londyńskiej mgle i deszczu - do długich pieszych spacerów. Piesze wędrówki to moje ulubione zajęcie. Potrafię spędzić cały dzień "w drodze". Wieczorem nóg nie czuję, ale następnego dnia ruszam znowu na odkrywanie Londynu.

Londyn to moje ulubione miasto. Moja przygoda z nim zaczęła się przed laty już prawie dwudziestu. W pewien marcowy dzień roku 1989 wylądowałem na lotnisku Gatwick, aby w Londynie zdać ważny (chyba przede wszystkim z ambicjonalnych względów) egzamin. Już wtedy biegałem zafascynowany tyn miastem i jego mieszkańcami do późnego wieczora. Od tego czasu odwiedzam to miasto bardzo regularnie (o czym również już tutaj pisałem), włóczę się się po londyńskich ulicach, siorbię piwko w pubach, piję kawę w niezliczonych barach kawowych i podpatruję tutejsze życie. Jest coś naprawdę wyjątkowego w tej londyńskiej ulicy.

Zahartowana nacja.
Pamiętam jeszcze dobrze Londyn z czasu mych pierwszych podróży w latach osiemdziesiątych, czy na początku lat dziewięćdziesiątych. Puby jak również inne lokale były niejako odseparowane od ulicy drzwiami i grubą z reguły nieprzezroczystą szybą okienną. Europejski trend to spędzania czasu na ulicy dotarł w między czasie nawet do Londynu. Dzisiaj praktycznie przed każdym pubem, restauracją czy barkiem stoi kilka stolików na ulicy.

Ludzie jędzą coś tam i popijają jak widać bardzo chętnie na świeżym - jeżeli to londyńskie zasługuje na takie określenie - powietrzu. Siedzą tak nawet do późnego wieczora chociaż teraz jesienią jest już raczej dosyć chłodno, tak około 7 stopni.

Podziwiam tę odporność na chłód "prawdziwych" Anglików. Chłopcy z krótkimi rękawami, dziewczyny z gołymi nogami, a niektóre nawet w sukienkach z dużych dekoltem to normalny widok na londyńskich ulicach. Ja zakutany w gruby sweter i kurtkę, a oni biegają pół nadzy. Do tego naprawdę nie robią wrażenia zmarzniętych. Dlaczego więc mi jest zimno?

Picie na ulicy
Innym ulubionym "sportem" londyńskim jest picie na ulicy. W porze lunchu albo wieczorem wokół pubów gromadzą się zbyt lekko jak na porę roku ubrani ludzie. Stoją w grupkach, absolutnie nieczuli na chłód i bawią się wyśmienicie popijając przy tym. Przechodząc obok myślisz, że lokal jest wypełniony po brzegi i dla tych stojących na ulicy już tam nie ma miejsca. Jeżeli jednak zajrzysz do środka to zdziwisz się mocno. Wprawdzie i w środku pełno ludzi, ale jeszcze sporo miejsca. Duża część tych z ulicy zmieściłaby się tam.

Dlaczego więc stoją na ulicy zamiast wejść do pubu? Może to efekt przepisów zabraniających palenie w lokalach. Albo po prostu londyńska potrzeba marznięcia?

poniedziałek, października 22, 2007

Londyn i inne podróże

19.10.07, piątek po południu.


Jestem właśnie na lotnisku (Schwechat) i czekam na lot do Londynu. Przede mną londyński weekend, a potem konferencja RSA.


Za mną nieco zwariowany tydzień. Monachium, Berlin, a teraz Londyn w ciągu jednego tygodnia! W między czasie ISO 27001 audit - pozytywnie zakończony - no i oczywiście parę innych trochę bardziej normalnych czynności.


Mam nadzieję, że nieco odpocznę w tym Londynie. Ostatnio - no to trwa już sporą chwilę - jestem ciągle zmęczony i niewyspany. I to niezależnie od ilości snu. B twierdzi, że to objaw przemęczenia ostatnich lat. B mówi, że to zmęczenie gromadziło się w moim przypadku od lat co najmniej dziesięciu i jeden czy dwa dni odpoczynku nie mają na nie żadnego wpływu. Wygląda, że ma rację.


Jak nie wypocznę, to może przynajmniej na parę dni zapomnę o tych normalnych problemach dnia codziennego. No i może trochę pomyślę o moim życiu. Okazja do tego dobra, bo właśnie są moje urodziny. Urodziny w wieku nazwijmy go bardzo dojrzałym to nie jest zbyt radosny moment. Przypomina on nam bardzo wyraźnie o przemijaniu.


Niestety nie obowiązuje mnie już od bardzo dawna ta reguła sprawdzania wieku, którą przeczytałem kiedyś w jakimś pubie. W dowolnym tłumaczeniu brzmi ona tak - "Jeżeli jesteś na tyle szczęśliwy aby wyglądać na mniej niż 21 lat, to będziesz musiał nam pokazać, że już ukończyłeś lat 18, aby zamówić alkohol". Nie, ja już nie jestem takim szczęściarzem :-((.

niedziela, października 14, 2007

Psie zaprzęgi

Jako posiadacz psa marki Alaskan Husky wybrałem się na wyścigi zaprzęgów psich w Mercheggu (dolna Austria). Marchegg to taka dziura tuż nad granicą słowacką, od której oddziela nas tylko rzeczka March. Słynne jest trochę to miasteczko, bo tutaj nad marchowymi mokradłami mają swe siedlisko bociany. Nawet przeszło setka bocianów spędza tu lato i wychowuje małe bocianiątka.

Te wyścigi psie to nie była duża impreza. Ot kilkunastu fanatyków ze sporą ilością psów bawiła się na oczach nielicznej publiczności. Dyscyplin było sporo, no bo i bieganie z psem, jazda na rowerze, jazda na hulajnodze (zwanej tu Scooter), no i do tego zaprzęgi różnej kategorii. Do ośmiu psów!

Większość psów była rasy husky albo alaskan husky (w zasadzie nierasowe). Sporo było również malamutów i kilka psów innych ras.

Pogoda była dla piesków wspaniała, bo chłodna, a dla ludzi w miarę przychylna bo słonecznie. Zawodnicy (ludzie) krzątali się koło swego sprzętu (oj te scootery czy wózki to kosztują sporo, a do tego ta masa linek i różnych uprzęży) i psów. Zawodnicy (psy) zachowywali się różnie. Niektórzy spokojnie koncentrowali się przed występem, leżąc na trawie i obserwując przeciwników. Inni, wyraźnie nerwowi, przekrzykiwali się nawzajem. Zawodnicy (ludzie) byli na starcie bardzo skupieni i poważni. Zawodnicy (psy) nie mogły doczekać się komendy "Go!", wiercąc się i prąc do przodu cały czas. "Go!" Po komendzie startowały jak wystrzelone z rakiety i pędziły przed siebie w szalonym tempie.

Najbardziej podobały mi się te duże zaprzęgi. Od sześciu psów w górę to jest siła. Utrzymać je wszystkie w ryzach nie jest też łatwo. Widok jest to jednak wspaniały jak pieski pędzą bez przymusu ciągnąc spory wózek za sobą.

Nie podobało mi się natomiast bardzo, że praktycznie wszystkie te pieski są trzymane o przewożone w miniaturowych klatkach. Nie mogą nawet wstać i swobodnie ruszyć się. Czyżby dlatego potem tak chętnie biegały?

Co jest naprawdę ważne w życiu?

Nieduży fragment nieco przydługiej rozmowy z góralem beskidzkim (a dokładnie Beskid śląski). Wypowiedzi górala poddałem pewnemu uproszczeniu, bo rzeczywiste wspaniałe bogactwo tej mowy mogłoby nieprzygotowanych nieco wytrącić z równowagi.

Góral - Ja Panu powiem, te dzisiejsze czasy to okropne są. Wszystko musi być szybko i jeszcze szybciej. Dlaczego? Po co? Czy nie można powolutku?
Ja - No wie Pan konkurencja duża i jak nie my to kto inny. Tylko najszybsi wygrywają.
Góral - Panie, ja do niedawna też zasuwałem (Góral użył tu nieco bardziej dosadnego wyrażenia) jak głupi. Nawet usiąść w trakcie roboty nie chciałem, bo wiedziałem, że już nie potem nie wstanę. Panie lata tak zapieprzałem.
Ja - A teraz już nie?
Góral - A już długo nie. Przed rokiem miałem taką straszną przygodę. Zasuwałem w tartaku jak zwykle od rana. Wieczorem usiedliśmy razem aby napić się kielicha. I wyobraź Pan sobie ja nie mogłem podnieść kieliszka. Rozumiesz Pan? Chce wypić, a ręka za słaba i tylko się trzęsie. Wódka się rozlewa, a ja nie mogę się napić.
Ja - To rzeczywiście niewyobrażalnie straszne.
Góral - Panie, ja długo nie mogłem dojść do siebie po tym. Pomyślałem nieco nad życiem i pytam ja się siebie samego - po kiego diabła tak zaiwaniasz? Co ci z tego? No i przestałem zapieprzać. Teraz jak robie to spokojniutko i powolutku.
Ja - A ręka wróciła do formy?
Góral - A pewnie Panie. Człowiek nie przemęczony to i kieliszek nie problem. No może napijemy się po kieliszeczku?

wtorek, października 09, 2007

Kasztany

Kasztanów wszędzie tu pełno. Walają się na ulicach i leżą na parkowych ścieżkach, na skraju pól czy nawet w lasach. Gdzie nie spojrzeć, gdzieś w pobliżu jest kasztan, a pod nim pełno kasztanów. Niektóre jeszcze są w tych kolczastych łupkach. Większość jednak wypadła już z łupki i połyskuje z daleka swym pięknym brązowawym kolorem. Są takie świeże i błyszczące, że aż miło je wziąć w rękę.

Może właśnie ta duża ilość kasztanów to niejako źródło przezwiska jakie nadali emigranci z lat końca lat siedemdziesiątych Austriakom - "Kasztany". W latach osiemdziesiątych było to bardzo popularne określenie. "Kasztany zrobiły to czy tamto", albo "ale ten Kasztan wredny!" lub "głupi Kasztan" - słychać było bardzo często w polskich skupiskach.

Źródło tego przezwiska nie jest mi jednak do końca znane. Nie jest więc pewne, że przezwisko "kasztan" jest związane z wielką ilością drzew kasztanowych we Wiedniu.

Innym rozsądnym wyjaśnieniem jest tute
jszy zwyczaj sprzedaży pieczonych kasztanów zimą. W całym mieście pojawiają się budki, albo tylko żeliwne piecyki, na których prażą się jadalne kasztany, zwane maroni. Sprzedawcy zachwalają co pewien czas swój produkt wykrzykując "maroni, heisse maroni!". Za dwa Euro (a kiedyś za 10 Schilingów) dostaje się garstkę parujących maroni w papierowej tutce. Są już nadcięcie i skórka dosyć łatwo oddziela się od owocu. Smakują raczej mdło, tak nieco mącznie. Posypane solą są jednak fajne w smaku, no a do tego rozgrzewają w mroźne zimowe dni.

Który z tych dwóch faktów (dużo drzew kasztanowych albo sprzedaż prażonych kasztanów) jest rzeczywistym źródłem przezwiska "Kasztany" nie wiem. Oba są moim zdaniem bardzo prawdopodobne.